piątek, 31 marca 2017

Białaskocznia

Północno-wschodnia Polska raczej nie kojarzy się ze skokami narciarskimi. Choć nie brak tam pagórkowatych terenów, a rejon ten Wojciech Fortuna wybrał miejscem spędzania emerytury, nikomu nie przychodzi do głowy, by budować skocznie na Podlasiu czy Suwalszczyźnie. Był jednak czas, w którym takie próby podjęto.




XXX wyprawa skoczniowa - 15-16.04.2016
skład: Mikołaj Szuszkiewicz, Artur Bała, Michał Chmielewski
 
część I: Białystok

Kiedy Polska odbudowywała się po wojennej zawierusze, jednym z elementów na liście do wskrzeszenia była infrastruktura sportowa. Nie można było zapomnieć o skoczniach narciarskich - arenach popularnej przed 1939 rokiem dyscypliny sportowej, w której biało-czerwoni mieli na koncie kilka znaczących sukcesów. Dotychczas skoki były domeną terenów górskich, jednak jak na socjalistyczne państwo przystało, postanowiono wyrównać szanse w społeczeństwie - i dać nizinom namiastkę gór. Tym sposobem mieszkańcy dużych miast na terenie całego kraju zyskali swoje skocznie narciarskie. Domorośli górale z Gdańska, Warszawy, Lublina czy Kielc mieli nawet przez kilka lat własny Puchar Nizin. Po kilku dekadach, zapewne nie do końca świadomie, nawiązali do niego organizatorzy amatorskich Mistrzostw Polski - Południowej, Wschodniej i Centralnej.

Obiekt

Mieć u siebie skocznię. Takie marzenie lokalnych decydentów wcale nie było rzeczą nieoczywistą w latach 50., 60., czy 70. Dziś istnieje tylu zwolenników, co przeciwników budowy skoczni narciarskich w miejscach bez szczególnych tradycji. Faktem jest, że mało który z tych "wielkomiejskich" obiektów sprawdził się w 100 procentach. Skocznia w Łodzi nie była używana ze względu na brak wybiegu (!), po kilku latach funkcjonowania ze względów bezpieczeństwa rozebrano skocznię lubelską, a na warszawskim Mokotowie skakano od święta. Dość mocno trzymało się w tym zestawieniu Trójmiasto, ale o skokach tamże pamiętają już tylko najstarsi mieszkańcy. Podobnych przykładów było jeszcze kilka. Wśród nich - Białystok.

Przed wyprawą do stolicy województwa podlaskiego nie jesteśmy pewni, czego się spodziewać w miejscu białostockiej skoczni. Najnowsze dostępne w sieci zdjęcia wysokiej wieży, górującej nad bazarem przy ul. Kawaleryjskiej, mają już kilka lat. Istnieje obawa, że konstrukcja dawnej wieży najazdowej została po prostu zburzona, bo i do czego miałaby służyć, poza ewentualnym stwarzaniem zagrożenia. Z tym dreszczykiem emocji zbliżamy się do bazaru. Tuż obok nowością pachnie okazały stadion Jagiellonii. W okolicy głucha cisza - już popołudnie, ostatni handlarze zwijają swoje interesy. Wreszcie jest! Wieża skoczni nie tylko stoi i ma się dobrze, ale nawet pełni jakąś funkcję. Obecne, reklamowe przeznaczenie obiektu nie przysługuje się może estetyce miejskiej, ale jest nadzieją na to, że właściciele prędko wieży się nie pozbędą.



Podchodzimy bliżej. Widać, że konstrukcja mocno rdzewieje, wysoko u góry widać jeszcze drewniane schody. Nie sposób się do nich dostać. I całe szczęście, bo drzewo z pewnością zdążyło przegnić setki razy. Z ziemi wyrastają betonowe bloki, na których opiera się metalowy szkielet. W betonie wyryte daty: 15 kwietnia 1952 (1962?) i 20 sierpnia 1957. Kartkom z kalendarza towarzyszą inicjały i imiona. Mamy tu chyba wieczną pamiątkę, większych lub mniejszych, młodzieńczych (?) miłości. Dzięki tabliczce przytwierdzonej do wieży, wiemy że jesteśmy w "sektorze Bema". Gdybyśmy byli tu trochę wcześniej, taka wiedza w targowym tumulcie mogłaby się przydać.

Nie zgadza się tylko jedno. Czemu dookoła jest płasko?  Może skocznia narciarska w Białymstoku to tylko mit? - To chyba była wieża spadochronowa - rzuca w naszą stronę jeden z handlarzy. Przeczyłoby to jednak wygrzebanemu z internetu zdjęciu, autorstwa Antoniego Zdrodowskiego. Wyraźnie widoczny jest nieistniejący już rozbieg, ale także ośnieżony zeskok. Czemu i jak zniknęły? Tego mieliśmy się dowiedzieć za kilkanaście minut. Z żalem opuszczamy pusty bazar, aby wykonać tradycyjny wywiad środowiskowy.

Skoczek

Poszło zaskakująco szybko. Zagadujemy dwóch spacerujących panów. Jeden z nich na hasło "skocznia" ożywia się i zaczyna snuć historię. - Skakałem na niej. Projektował ją niejaki Grohman. Kiedy powstała, spróbował na niej skoczyć nasz trener. Jak nim machnęło na progu, skoczył tylko 5-6 metrów. Dlatego skocznię podwyższono o jedno piętro. Schody na górę były drewniane, jak się wchodziło, to cała wieża tak chodziła - białostocki skoczek macha rękoma. Obiekt nawet po przebudowie nie był bez wad. - Co było najgorsze... - kontynuuje przechodzeń - ...narysuję to.

I tak, rysowany patykiem na ziemi, powstaje schemat obiektu. - Kiedyś tam była cegielnia - i był wykopany dół. Bula skoczni była umieszczona na nasypie, a dalsza część zeskoku we wspomnianym dole. Rozmówca wskazuje duży kąt nachylenia dość krótkiego zeskoku oraz ostre przejście w wybieg. Skakało się tam w granicach 14-15 metrów. Można było wylądować 19, góra 20 metrów. Kolega, Leszek Bućko, skoczył 23 lub 24 metry - mężczyzna wciska kijek w początek wybiegu - Połamał obie nogi.

 

Niechcący przedstawić się były narciarz wspomina, że skocznia powstała w okolicach 1960 roku. - Skoki odbywały się tu bardzo rzadko. Prężnie działał klub Cresovia, do którego sekcji narciarskiej należeliśmy. Przede wszystkim biegaliśmy na nartach, a skoki były trochę "z przypadku", choć mieliśmy nawet do nich specjalne narty. Przez jakiś czas funkcjonował okręg nizinny - Warszawa, Lublin, Olsztyn, Łódź, Białystok... Startowałem w kategorii "C" juniorów na 10 km - odchodzi na chwilę od tematu skoków, ale szybko do niego wraca. - Skocznia funkcjonowała z przerwami - przypomina sobie. Płacili nam za noszenie śniegu na zeskok i na rozbieg w workach. Minęło 10-12 lat i wszystko się skończyło. 

Jak to się stało, że zasypano dół, do którego skakano, i zlikwidowano nasyp, na którym opierała się bula? - W latach 70., za Gierka miały tu się odbyć dożynki (W 1973 roku w Białymstoku odbyły się Centralne Dożynki z udziałem I sekretarza PZPR Edwarda Gierka, w okolicy byłej już skoczni powstawały z tej okazji pawilony i kawiarnie, później teren przekształcono w bazar). Wtedy zaczęto wyrównywać teren, a były to naprawdę "góry-doły", ja tu od dziecka jeździłem na nartach. 



- A mówi coś panu nazwisko Kuczyński? - wypaliłem na koniec, wiedząc, że Janusz Kuczyński, były trener m.in. skoczkini wzwyż Kamili Lićwinko (wtedy Stepaniuk), miał co nieco wspólnego z białostockimi skokami narciarskimi. - Janusz Kuczyński, był naszym trenerem! Skakał wzwyż i o tyczce w Cresovii, potem trenował lekkoatletów. 

Trener

Ograniczenia czasowe nie pozwalają nam spotkać się z Kuczyńskim w Białymstoku. Jakiś czas później telefonuję do trenera. Pytań o skoki Janusz Kuczyński otrzymuje zapewne wiele, jednak założyłbym się, że o te na nartach - wcale nie tak często. Stąd też zapewne radość w głosie szkoleniowca na wspomnienie o skoczni narciarskiej w Białymstoku. - To odległe lata. Ja również jestem leciwy, za dwa tygodnie kończę 84 lata. Coś jednak pamiętam.

- Moja sytuacja była skomplikowana - zaczyna opowieść. Jako młody chłopak, w latach 50., zajmowałem się lekkoatletyką. W Nowym Mieście, dzielnicy Białegostoku położonej przy lesie, były nieduże wzniesienia. Na zimę wymyśliliśmy więc narty. Zaczęliśmy skakać na terenowych skoczniach. Tymczasem przy Akademii Medycznej w Białymstoku Ryszard Kinalski stworzył sekcję narciarską AZS-u. Oni pierwsi tak naprawdę zaczęli bawić się w skoki. Pomagałem im w budowaniu skoczni w Ogrodniczkach w 1953 roku. 





- Dobrze rozwijała się sekcja narciarska Cresovii, którą prowadziłem. Stwierdziliśmy, że i u nas warto byłoby pójść w skoki. W Warszawie, chyba na politechnice, wyszukałem książkę, na podstawie której - rzekomo - inżynier wyrysował projekt skoczni. Górka, jama, metalowa wieża. Nie wziął on jednak pod uwagę wszystkich parametrów. Wysokość między początkiem rozbiegu a progiem była w porządku, ale odległość między nimi już nie. Skocznia nie nadawała się do niczego. Brakowało szybkości najazdu. Skoki 10-12-metrowe, przecież to było śmieszne. Potem podwyższono wieżę o 2 metry, ale rozbieg był wciąż krótki. Odbyło się kilkoro zawodów. W celu zwiększenia prędkości, polewano najazd wodą. Fakty z grubsza zgadzają się z tym, co przekazał nam anonimowy podopieczny trenera Kuczyńskiego sprzed lat. Przynajmniej mam pewność, że nie spotkaliśmy bajkopisarza.

- W Białymstoku skoczyłem 21 metrów, to był rekord skoczni. Rekord z zawodów wynosił chyba 19 metrów. Ale tutaj tylko bawiliśmy się w skoki, lepsze odległości uzyskiwałem gdzie indziej. Startowałem w Pucharze Nizin, tam skakałem po 38 metrów - w Iwoniczu. Miałem też wystąpić w Zakopanem na mistrzostwach "Startu" (Cresovia to był klub "startowski"), ale nie było wtedy śniegu. To mógł być rok 1955. Trudno mi teraz powiedzieć, bo poniszczono wszystkie dokumenty... Pamiętam też, że Puchar Nizin miał się raz odbyć w Warszawie, ale wtedy też zabrakło śniegu. Na zawody w biegach raz pojechaliśmy do Łodzi, tamtejszy AZS był bardzo aktywny w narciarstwie. Moja rodzinna Łódź w opowiadaniach dawnych adeptów narciarstwa nie pojawia się zbyt często. Tym bardziej miło usłyszeć, że i w centrum Polski nie bano się dwóch desek.

Wspominam o spotkanym w Białymstoku skoczku i o skoku niejakiego Bućki. - Bućko? Biegał u mnie taki chłopak. Ale on nawet nie skakał. Nie było takiej sytuacji. Czyżby niesforny amator narciarstwa zataił karkołomną próbę przed szkoleniowcem?



- Zainteresował się nami nawet prezes Polskiego Związku Narciarskiego, pułkownik (Kazimierz) Malczewski. Kilka razy byłem proszony na zebranie zarządu PZN-u, żeby zorganizować u nas narciarstwo biegowe. Chciano wykorzystać dobre zimy. Z tych słów wnioskuję, że dla nizinnego narciarstwa klimat "u góry" był wtedy wyjątkowo sprzyjający. Nie uchodzi jednak mojej uwadze zwrócenie uwagi na to, że białostockie skoki, nawet na poziomie klubowym, były traktowane bardziej jako zabawa, niźli prawdziwy sport. - Gdy przychodziło do wyjazdu na Puchar Nizin, to nikt tu nie miał do tego specjalnych chęci, bo w grę wchodziły tylko małe skocznie. Jedyne wysokie miejsca w barwach naszej Akademii Medycznej zajmowali przyjezdni studenci z gór. Adam Wilk z Zakopanego był raz czwarty na zawodach w Gdańsku. Potem został lekarzem. Mnie ciekawiło jak to się stało, że dwudziestokilkuletni Kuczyński został trenerem.

- W 1955 roku w Zakopanem w półtora miesiąca zrobiłem kurs instruktora narciarstwa, m.in. pod okiem dawnych zawodników, takich jak (Stanisław) Zubek. Bawiłem się w to, ale tu w Białymstoku władzom nie podobało się, że miejscowym szkoleniowcem ma być jakiś młody Kuczyński. W pewnym momencie do Cresovii ściągnęli Kazimierza Zelka, olimpijczyka ze Squaw Valley w biegach. Ja wtedy stworzyłem sekcję narciarską w Ogrodniczkach (miejscowość pod Białymstokiem). Biliśmy Cresovię na głowę. Jak Zelek zobaczył, że wioska Ogrodniczki go ogrywa, to szybko z Białegostoku uciekł. 



- W Ogrodniczkach prowadziłem narciarzy do mniej więcej 1970 roku. Założyłem też sekcję przy LZS Dowspuda, którą zasiliłem Ogrodniczkami i Sejnami. I nawet raz w zawodach pod Łodzią Dowspuda wygrała biegi drużynowo! Lata mijały, wreszcie skończyło się 5 minut nizinnego narciarstwa w Polsce, a trener Kuczyński skupił się na lekkoatletyce.

A jak zakończyła żywot skocznia w białostockim Nowym Mieście? - Przestała funkcjonować jeszcze w latach 60. W latach 70. teren został zniwelowany. Wiadomo, dożynki.

 

W trakcie rozmowy cały czas nasuwa mi się jedno pytanie - czy nizinne skoki narciarskie miałyby sens w dzisiejszych czasach - jeśli w ogóle miały go kiedykolwiek? Sam zawsze byłem zwolennikiem odpowiedzi twierdzącej. Pytam. - Kiedyś były lepsze zimy. Ten argument znam bardzo dobrze. Pojawia się on w zasadzie wszędzie, gdzie rozmawiamy z lokalną ludnością na temat miejscowych podupadłych skoczni. - Od lat 70. zimy są krótsze i bezśnieżne, również na naszych terenach. Kiedyś do Białegostoku to nawet ze wsi saniami przyjeżdżano, teraz jest to nierealne. 

Ale nie tylko o klimat tu chodzi. - Mamy dwa ośrodki: Zakopane oraz Wisłę ze Szczyrkiem - i nie ma co specjalnie gdziekolwiek indziej szukać! Trzeba wykorzystać to, co jest tam na miejscu, pracować z młodzieżą i rozwijać infrastrukturę. Zresztą skoki narciarskie zmieniły się - w zasadzie są to już loty, nie skoki. Są inne konstrukcje skoczni, lodowe tory. Na nizinach możliwości absolutnie nie ma. Jeśli ktoś twierdzi inaczej, to mówi głupstwa. 

- Spójrzmy nawet na Karkonosze. W Karpaczu była ładna, elegancka skocznia, a też wszystko upadło. Tradycje są w Wiśle, Szczyrku, Zakopanem. Koniec, kropka. Na tym trzeba się opierać.

3 komentarze:

  1. https://opencaching.pl/viewcache.php?cacheid=28050

    OdpowiedzUsuń
  2. Tylko dwa ośrodki narciarskie, ale na szczęście mają się u nas dobrze! Bardzo ciekawy artykuł.

    OdpowiedzUsuń
  3. Zbieramy informacje na temat narciarstwa w Ogrodniczkach , historii skoczni i działalności LZS Ogrodniczki . dan_ba@op.pl

    OdpowiedzUsuń