niedziela, 30 listopada 2014

My, skoczniołazy

Skoczniołazostwo to coś więcej niż przyjechanie pod skocznie i zrobienie zdjęcia. To jest coś, co się nigdy nie nudzi

Trzech skoczniołazów, najwyraźniej zadowolonych ze zdobycia skoczni w Králikach (Słowacja). Na miejscu wydawców magazynów dopuszczonych do ogólnej sprzedaży, nie ryzykowałbym umieszczania tego zdjęcia na okładkach. Jako wydawca Okiem skoczniołaza ryzykuję dobro potencjalnych czytelników. Od lewej: ja (Mikołaj), Artur Bała i Maciek Nowak.
Skocznie narciarskie – niektóre ogromne i monumentalne, robiące wrażenie nie tylko na kibicach i turystach, ale nawet na zawodnikach. Inne zaś niewielkich rozmiarów, wykorzystywane przez najmłodszych adeptów narciarskiej sztuki. Czasami pokryte igelitem, a czasami nie posiadające nawet porządnych torów najazdowych. Ba, niektóre praktycznie już nie istnieją i to od wielu lat, a jedyną pozostałością po nich jest ukształtowanie terenu, który zarośnięty krzakami ani trochę nie przypomina tego samego miejsca z lat, w których trenowali tam skoczkowie. Są jednak tacy ludzie, których interesuje każda skocznia, bez względu na jej stan.

To oni zajrzą w każdy zakamarek skoczni narciarskiej, nawet jeśli grozi im zardzewiała tablica grożąca mandatami, porażeniem prądem, albo ekskomuniką. To oni zrobią wszystko, żeby znaleźć skocznię, której od dawna nie ma już na mapie. Nie pogardzą jednak taką, którą widać w całości w promieniu dziesięciu kilometrów, a w dodatku jeszcze w wielu milionach telewizorów na świecie. Mowa o skoczniołazach. Dla nich skocznia to skocznia – i nie ma tu specjalnego rozróżnienia.

Oj tam, oj tam.
Aby wyprawę skoczniową (jak zwykłem określać wycieczki w celu zwiedzania skoczni) można było uznać w pełni za udaną, należy przywieźć ze sobą do domu pełną dokumentację fotograficzną - i najlepiej podzielić się nią z innymi. Skocznię za zaliczoną uznać możemy, kiedy wejdziemy na jej teren, o ile tylko jest to możliwe. Czasami ogrodzenie jest nie do sforsowania. Wówczas skoczniołaz musi się zadowolić jedynie fotką zza płotu. Czy dopisze sobie wówczas dany obiekt do listy zaliczonych, zależy tylko od jego osobistej ambicji. Im więcej skoczni zaliczonych, tym większa satysfakcja. Ale nie matematyka jest tu najważniejsza. Liczy się przede wszystkim radość zdobywcy, a niekiedy odkrywcy, bo jak wspomniałem wyżej, odnalezienie skoczni nie zawsze jest tak oczywiste, jak mogłoby się wydawać. Właśnie tak pokrótce można opisać to, czym zajmuję się ja i moi koledzy. To hobby, które wciąż nie jest popularne, ale mam nadzieję, że będzie nas przybywać systematycznie.

Gdy zacząłem zastanawiać się nad źródłami skoczniołazostwa, na myśl przyszedł mi groundhopping. Pod tym enigmatycznym hasłem kryje się forma turystyki wywodząca się z Wielkiej Brytanii lat 70. W groundhoppingu zamiast skoczni mamy do czynienia ze stadionami/boiskami piłkarskimi (ground – w tym przypadku w znaczeniu boisko; hopping – skakanie, groundhopping jest więc skakaniem po boiskach). Główną różnicą w porównaniu z turystyką skoczniową jest to, że większość groundhopperów uważa stadion za w pełni zaliczony, kiedy obejrzy na nim mecz. Ze skoczniami jest to trudniejsze, bowiem zawody w skokach odbywają się dużo rzadziej niż mecze, i w dodatku głównie zimą (są jednak tacy, dla których nie jest to problem i skocznie zwiedzają głównie przy okazji konkursów). Inną kwestią jest to, że na skoczniach, po których zostały jedynie pozostałości, nikt nie będzie już skakał. Tak więc w takim przypadku szansa na obejrzenie zawodów odpada. Jednakże groundhopping nie posiada swoich ścisłych reguł, więc istnieją i tacy hopperzy, który zadowalają się jedynie samą wizytą na stadionie, bądź też zwiedzają takie obiekty, na których nikt już nie gra.

Jedni wolą nowe i w dobrym stanie...
...inni preferują stare i zdezelowane. Samo życie.
O ile groundhopping przyjął się u nas pod oryginalną nazwą, turystyka skoczniowa posiada swoje polskie określenie, które jest prawdopodobnie pierwszym na świecie terminem ściśle określającym to hobby. Skoczniołazostwo, skoczniołaza i skoczniołazicę zawdzięczamy Ewie Ulińskiej, która od lat pisze o skokach narciarskich.

- Stosuję określenia skoczniołazy, skoczniołazice, skoczniołazostwo. Nie brzmi to całkiem poważnie, ale nie mam pretensji do robienia ze skoczniołazostwa hiperpoważnej sprawy – owszem, to dla mnie ważne, ale to pasja życiowa, więc sprawa z założenia - w pozytywny sposób! – wymykająca się Powadze. Trzeba przyznać, że zwłaszcza z przyrostkiem “-stwo” “skoczniołaz” źle się łączy, stąd dodanie wstawki “-o-“. Zresztą to samo z formą żeńską: “skoczniołazka” brzmi jak łaska – ta zbieżność brzmieniowa drażniła mnie, więc postanowiłam wyczyścić z negatywnych skojarzeń (z powodu stosowania w określeniach samic zwierząt) przyrostek “-ica”.

Ale Ewa jest nie tylko autorką chwytliwych neologizmów. Sama jako skoczniołazica posiada godny pozazdroszczenia dorobek.

- Początkowo moje skoczniołazostwo wynikało po prostu z zainteresowania skokami – to stereotypowe “znalezienie się tam, skąd oni skaczą i popatrzenie w dół”. Z czasem zachwyciłam się skoczniami samymi w sobie, pod względem architektonicznym i ogólnie estetycznym. Najbardziej zachwyca mnie w nich różnorodność – każda skocznia jest inna. Jak dotąd byłam zwiedziłam ich 245. Szczególne wyczyny? Trudno powiedzieć, może wymienię rekordy: 11 skoczni w jeden dzień (wcześniej dwukrotnie 10 skoczni w jeden dzień) i 39 skoczni w ciągu tygodnia (co daje, jak nietrudno obliczyć, średnią ok. 5,5 skoczni dziennie).

Największe skoczniowe marzenia?

- Zaliczenie wszystkich skoczni na świecie, ale o to byłoby trudno – m.in. z tego powodu, że boję się latać samolotem... (Nawet bieżące zwiedzanie bardzo mi utrudnia to, że nie umiem prowadzić samochodu.) Mam trochę szczególnie wymarzonych skoczni, np. Kisovec, Sztokholm, Murmańsk, Bad Mitterndorf, Predeal, ale to drobiazgi, marzenia, można powiedzieć, “aktualne”, a nie dalekosiężne.

Wielką Krokiew, jak za chwilę się dowiecie, znają wszyscy.

Takie skocznie, jak Wielka Krokiew w Zakopanem, znają wszyscy. Wiele nawet mniej znanych obiektów, które jednak są wciąż używane, bądź są miejscową atrakcją, jest dobrze oznakowanych i łatwo tam trafić. Skąd więc skoczniołazi czerpią informacje o tych skoczniach, których próżno szukać na mapach, a nierzadko nie przypominają już obiektu sportowego? Źródeł jest mnóstwo. Wiele wzmianek o samym istnieniu skoczni można odnaleźć w Internecie. Oczywiście, przede wszystkim na stronach dotyczących oczywiście skoków narciarskich, ale także na przykład danej miejscowości bądź okolicy. Jeśli prócz samej wzmianki dane źródło nie podaje nam więcej szczegółów, bezcenne są stare mapy, przewodniki, prasa. Czasami zbieranie takich informacji jest bardzo żmudne. Jest to jednak nieodzowne, zanim pojedzie się szukać skoczni w teren.

Najczęściej nie ma cenniejszej wiedzy od tej, którą posiadają tubylcy. To ludzie, dla których miejscowość skoczniowa jest miejscowością rodzinną, a skocznia, której szukamy, bądź chcemy się o niej czegoś dowiedzieć, była dla nich miejscem lekcji WF-u lub pierwszych randek. Choć często pukają się w głowę na wieść o tym, że chcemy zobaczyć te kilka starych desek pośród krzaków i chwastów, zazwyczaj pomagają w pokierowaniu nas w odpowiednie miejsce. Spotkania z nimi mogą też zaowocować poszerzeniem naszej bazy miejscowości skoczniowych. Bowiem jak własną kieszeń znają nie tylko własne podwórko, ale też najbliższą okolicę, w której mają wiele znajomych – „a trzy wsie dalej mieszka Tadek, z którym żeśmy skakali tam i tam i jeszcze tam”… Trzeba jednak przyznać, że za jakiś czas obiektów „nieodkrytych” pozostanie niewiele, a turystyka skoczniowa będzie polegała w mniejszym stopniu na odkrywaniu, a w większym na zwyczajnym zwiedzaniu. Wiadomości o skoczniach – mam tu na myśli Polskę - w ostatnich latach stają się coraz szerzej dostępne.

Tubylcy pomagają w skoczniołazostwie. Tutaj: skocznia w Istebnej-Tokarzonce.

Nie do przecenienia jest tu rola opracowań stricte historycznych. Jednak głównie dzieje się tak dzięki skokofanom i skoczniołazom, którzy dzielą się swoimi informacjami i zdjęciami. Na czołowym skokowym portalu skijumping.pl co kilka lat ukazują się kolejne wersje Przewodnika po polskich skoczniach narciarskich autorstwa Adriana Dworakowskiego, który sam, jak najbardziej, skoczniołazostwem się zajmuje.

- Mój pierwszy kontakt ze skocznią narciarską to szkolna wycieczka do Zakopanego w 2001 roku i wizyta na Wielkiej Krokwi. Pierwszą stricte skoczniową wyprawę odbyłem w 2003 roku po przeprowadzce do Gdańska. Udałem się w poszukiwaniu skoczni narciarskiej znajdującej się w Dolinie Radości. Wyprawa niestety nie zakończyła się powodzeniem, bo skoczni wtedy nie znalazłem. Wróciłem tam, już z powodzeniem, po trzech latach, udało mi się wtedy nawet porozmawiać z okolicznym mieszkańcem, który sam na obiekcie skakał – opowiada Adrian.

Adrian w Bystrej

Autor "Przewodnika" zapowiada, że dopiero się rozkręca i swój dorobek 34 zaliczonych skoczni zamierza rychło powiększyć. Praca Adriana jest cennym zbiorem informacji o naszych rodzimych skoczniach, jednak skoczniołazostwo to nie tylko polska specjalność.

Chyba każdy, kto szukał kiedykolwiek informacji o skoczniach narciarskich, trafił na Skisprungschanzen Archiv, które założył i wciąż prowadzi Oliver Weeger. To największa w sieci skoczniowa baza danych. Pełni ona poniekąd funkcję biblii sympatyków skoczni narciarskich. Archiwum to współtworzone jest przez skoczniołazów i fanów skoków z całego świata. To w dużej mierze Niemcy i Polacy, ale też chociażby Czech Stanislav Špok (który zwiedził już sporo starych polskich skoczni, wśród nich - obiekty zupełnie zapomniane - i zrobił to przed polskimi skoczniołazami!) czy ludzie z przeróżnych stron świata egzotycznych dla skoków.  Przy wysypie stron internetowych na temat skoków narciarskich ogólnie, Oliverowi brakowało w internecie miejsca, w którym mógłby dowiedzieć się czegoś konkretnie na temat skoczni. I tak, w 2002 roku sam zdecydował się na założenie takiej strony.

- Zacząłem od skoczni z Pucharu Świata i Pucharu Kontynentalnego. Powoli dodawałem coraz więcej obiektów z całego świata. Nigdy nie spodziewałem się, że możliwe jest zdobycie aż tylu informacji i zdjęć tylu skoczni. Dzięki pomocy wielu osób z całego świata, moja strona wciąż się rozwija! – mówi Oliver.

W archiwum znajduje się prawie 4000 skoczni, ale sama strona nie pełni jedynie funkcji bazy danych.

- Jestem dumny z tego, że strona opowiada o historii skoków narciarskich, prawdopodobnie jak żadne inne źródło. Historia jest oczywiście prezentowana ze skoczniowego punktu widzenia. Skocznie zawsze pełniły ważną rolę, z jednej strony takie, na których odbywały się wielkie imprezy jak igrzyska olimpijskie czy mistrzostwa świata, a z drugiej areny małych konkursów w miejscach takich jak Australia czy Islandia. Wszystkie mają swoje niezaprzeczalne miejsce w dziejach fascynujących sportów zimowych!

Na stronie Olivera swoją stałą kolumnę ma… skoczniołaz. Jest nim Luis Holuch z Niemiec, który przedstawia relacje ze swoich wypraw skoczniowych odbywanych głównie przy okazji zawodów.

Luis w Hinterzarten
- Jestem wielkim fanem skoków narciarskich od szóstego roku życia, kiedy Sven Hannawald zdobył Wielkiego Szlema. Ale minęło kilka lat, zanim obejrzałem pierwsze zawody na żywo. Podczas wakacji 2010 roku, pojechałem z tatą do Hinterzarten na Letnią Grand Prix, gdzie zobaczyłem wszystkich moich bohaterów: Schmitta, Ahonena, Ammanna, Morgensterna, Małysza…. Latem 2011 roku pierwszy raz wybrałem się specjalnie w celu odwiedzenia skoczni. Zaczęło się od Oberstdorfu, pierwsza była skocznia mamucia. To była zachwycająca wizyta. Wieża jest unikalna, skocznia położona jest w przepięknym miejscu. Za to wizyta na Erdinger-Arenie była szczególnie fascynująca, ponieważ jechaliśmy wyciągiem z austriackimi skoczkami, m.in. z Kochem, Thurnbichlerem i Loitzlem.

Luis od tamtej pory był na niejednej wyprawie skoczniowej w krajach alpejskich (m.in. w Cortinie d’Ampezzo czy Planicy, gdzie przypadek zrządził, że poznał Roberta Kranjca). Od 2013 roku jeździ regularnie na zawody, ze szczególnym upodobaniem zawodów pań.

- Skoki narciarskie to najlepszy sport na świecie. Uwielbiam oglądać każde pojedyncze zawody na skoczni lub w telewizji. Moim marzeniem jest zostanie komentatorem skoków i przybliżanie widzów do tej wspaniałej dyscypliny.

Niemcy, jako kraj z dużymi tradycjami w skokach i posiadający na swoim terenie mnóstwo skoczni, to podatny grunt dla skokowego groundhoppingu. Pierwszą stronę internetową, będącą typową bazą prowadzoną przez skoczniołazów, było Schanzenfotos Ralfa i Sandry Sommerów. Podróżujące po Europie małżeństwo zwiedziło około 1000 skoczni (głównie w krajach alpejskich), w tym mnóstwo takich, po których zostały jedynie drobne pozostałości. Ralf Sommer z rozrzewnieniem wspomina swoje wyprawy.

- Mam 50 lat i jestem fanem skoków od dziecka. Wówczas moimi bohaterami byli Aschenbach, Fortuna, Schnabl czy Innauer, później Weissflog i Nykaenen, a kiedy poznałem moją przyszłą żonę Sandrę, byli to już Schmitt, Ahonen, Małysz czy Duffner. Wielu zawodników poznaliśmy osobiście w Hinterzarten, kiedy trenowali i imprezowali przy okazji corocznych letnich zawodów. Ale oprócz tego zawsze interesowały nas skocznie, w szczególności te stare, zrujnowane i takie, które posiadają barwną historię. Uwielbialiśmy odwiedzać skoczniowe miejscowości i poznawać dawnych, nieznanych szerzej zawodników, słuchając ich historii o starych, dobrych czasach.

Kiedy 7 lat temu Sommerom urodziła się córka, zaprzestali podróży. Ralf nie wyklucza jednak powrotu do skoczniołazostwa w przyszłości. Jego marzeniem jest wyprawa na słynną Holmenkollen i największą, jak na razie, skocznię na świecie – Vikersundbakken.

Skoczniołazostwem mogą się zajmować ludzie w każdym wieku. Tak jak i ja, swoją skoczniową przygodę w wieku szkolnym zaczęli moi dobrzy koledzy „od skoków” – Maciek Nowak i Artur Bała. Nasze dyskusje na temat skoczni narciarskich potrafią trwać godzinami, choć w niektórych kwestiach rozumiemy się już bez słów. To z nimi odbyłem swoją największą dotąd wyprawę skoczniową w 2013 roku i tę najdalszą – w 2014.

Maciek to rodowity warszawianin, który skocznie traktuje nie tylko turystycznie, ale też jako obiekty treningowe – jest skoczkiem-amatorem. Skoczniołazostwo było jednak pierwsze. A zaczęło się od mocnego akordu…

- Moje skoczniołazostwo zaczęło się niespodziewanie i przypadkowo. Jako dziecko zawsze chciałem zobaczyć skocznię na żywo, jednak mimo że miałem „pod nosem” ruinę na Mokotowie, musiałem poczekać aż do trzynastego roku życia. W zimowe ferie wybrałem się do ciotki mieszkającej w Szwajcarii. Pewnego dnia, zakomunikowała, że jedziemy w góry na narty. Nagle, po drodze, przyjrzałem się znakowi drogowemu. Najpierw myślałem, że mam zwidy, ale patrzę drugi raz – jak nic jedziemy do Engelbergu! Pierwsza skocznia zobaczona na własne oczy mieści się niemal półtora tysiąca kilometrów od mojego domu.

Za chwilę Maciek odfrunie.
Potem poszło już z górki – Maciek zaliczył skocznie w Warszawie, Zakopanem, Harrachovie… Następnie, po dłuższej przerwie, powrócił z przytupem – wraz z Arturem zwiedził 29 skoczni w ciągu trzech dni. Łącznie Maciek widział już ponad 100 skoczni, a tą setną był obiekt w Rožnovie pod Radhoštěm, zwiedzony podczas naszej wspólnej wyprawy w 2013. Nie minął rok, a skoczniołaz z warszawskiej Woli stał się skoczniołazem skaczącym. I nie chodzi tu tylko o „hopping”, ale o prawdziwe skakanie na nartach.


- Udało się "uskoczyć" parę metrów na K-18 w Bańskiej Bystrzycy. W planach jest oczywiście więcej takich wypraw, pewnym problemem jest tylko transport sprzętu.

Na Słowacji transport zapewnił nam Artur, którego niepozorna toyota dawała radę na trudnych górskich drogach. Artur Bała jest zapalonym skoczniołazem z Katowic. kilkakrotnie bił rekordy świata w długości skoku. To do niego należy m.in. rekord skoczni w Kuopio. Zapytacie, jak to możliwe? Odpowiedź jest całkiem prosta – to jeden z najlepszych na świecie graczy w Ski Jump International – popularnej i bardzo grywalnej skokowej zręcznościówki autorstwa Fina Ville Koenoenena. A które z dostępnych w grze skoczni zdobył w rzeczywistości?

- Tylko Zakopane. Reszta znajduje się zbyt daleko i nie miałem jeszcze okazji. Poza tym już zakończyłem karierę w SJ3, z racji tego że to stara gra i ciężko w nią grać na nowym sprzęcie - po prostu nie działa tak, jak powinna. Poprzedni sezon był pierwszym od bodaj 8 lat, w którym w ogóle nie startowałem.

Dokonania skoczniołazowskie Artura nie kończą się, rzecz jasna, na Zakopanem.

- Skokami zacząłem się interesować w okresie małyszomanii. W tym wszystkim bardzo zainteresowały mnie skocznie. Chciałem wiedzieć o nich wszystko. Dlatego byłem w siódmym niebie, kiedy odkryłem Skisprungschanzen Archiv. To był moment przełomowy, bo od tamtej pory było coś na czym można było bazować. Z czasem pojawiła się chęć, by w końcu pojechać na jakąś skocznię i… tak zaczęła się cała karuzela z tym związana. Skoczniołazostwo to dla mnie coś więcej niż przyjechanie pod skocznie i zrobienie zdjęcia. To jest coś, co sprawia niesamowitą przyjemność i czujesz się spełniony, gdy już się tam znajdziesz. Śmiało można powiedzieć, że jest to pasja życiowa. To jest coś, co się nigdy nie nudzi.


* * *

Na koniec wspomnę parę słów o sobie. Czasami ktoś pyta mnie, skąd wzięła się moja pasja do skoków narciarskich. Zawsze odpowiadam, że jestem dzieckiem małyszomanii. Ale ta małyszomania zaprowadziła mnie w naprawdę nietypowe rejony. Bo oprócz śledzenia mainstreamu – rywalizacji najlepszych zawodników w Pucharze Świata – piękno tej dyscypliny odkryłem (także) w czymś innym. Po pierwsze, w zmaganiach skoczków spoza pierwszych stron gazet. Outsiderów z biedniejszych rejonów i skoczków z państw dość egzotycznych jak na skoki. Także w rywalizacji skaczących Pań, które przecież nie miały jeszcze nawet Pucharu Kontynentalnego, a ich występy traktowano nie do końca poważnie. Po drugie – w historii tego sportu. Nierzadko romantycznej, kolorowej, niekiedy dramatycznej i bolesnej. A żeby dotknąć tej historii, zacząłem zwiedzać skocznie.

Cień skoczniołaza na skoczni w Istebnej.
Pierwszą wyprawę odbyłem w 2004 roku. Przez pierwsze lata moje skoczniowe zachcianki musieli znosić moi rodzice, którzy nieraz martwili się, kiedy ginąłem w krzakach w poszukiwaniu chociażby metalowego pręta, będącego ostatnim świadectwem lokalnej skoczniowej historii. Młodzieńczy zapał na razie mi nie przechodzi. W tej chwili jeżdżę już sam, bądź ze znajomymi. Kiedy pisałem ten tekst, miałem za sobą 20 wypraw. Dokąd mnie wywieje za dwudziestym pierwszym razem? Tego jeszcze nie wiem. Marzy mi się wycieczka po skoczniach amerykańskich albo rosyjskich. Ale nie pogardzę choćby Dusznikami bądź Lubawką.

Chciałbym zarażać innych pasją skoczniołażenia. Między innymi dlatego założyłem stronę Okiem skoczniołaza. Dlatego też powstał ten tekst – aby to zjawisko nie pozostało niezauważone. Możesz mieć różny powód – fascynacja skokami, samymi skoczniami, historią, podróżami, odkrywaniem… To nie jest najważniejsze. Nie ma też znaczenia wiek, płeć czy stan cywilny. Jeśli chcesz zostać skoczniołazem – nie krępuj się i ruszaj w drogę. Każdy z nas ma swoje prywatne podejście do sprawy – jedni wolą łatwo dostępne skocznie, inni te dzikie i nieczynne. Jedni uznają skocznię za zaliczoną tylko wtedy, kiedy wejdą na górę, innym wystarczy widok z wybiegu. Wreszcie – jeden skoczniołaz będzie robił sobie pamiątkowe selfie z zeskokiem, a inny woli oblicza skoczni widokiem swojej twarzy nie naruszać (to ja!). To są niuanse, które schodzą na drugi plan przy dreszczyku emocji, który występuje zawsze (przynajmniej u mnie!), kiedy już wiem, że za parę kroków wyjmę aparat i będę mógł uwiecznić każdy najdrobniejszy element świątyni sportu narciarskiego. My, skoczniołazy już tak mamy. I ciągle jest nam mało!

Mikołaj Szuszkiewicz

3 komentarze:

  1. Tak, skoczniołazostwo to jest coś. Poniżej skocznie odwiedzone przeze mnie:
    Rudzka Góra
    Kompleks w Calgary
    Szczyrk (K95 i Adaś)
    Centrum w Wiśle
    Wisła K120

    OdpowiedzUsuń
  2. Mój dorobek skoczniowy (jak na razie) jest bardzo skromny. Do tej pory odwiedziłam skocznie w Wiśle, Zakopanem, Trondheim.
    Pozdrawiam :)

    OdpowiedzUsuń
  3. W 1957 roku stanąłem na szczycie skoczni w Szklarskiej Porębie. Mały kajtuś - popatrzyłem w dół, po czym zszedłem po poprzecznych belkach do miejsca odbicia. I zupełnie nie rozumiałem, co się dalej dzieje, kiedy ten gość na nartach tu zjedzie. No bo jak on schodzi, skoro tu nie ma schodków
    Później, po latach widziałem w telewizji skok Wojtka Fortuny.
    Jeszcze później chorowałem na małyszomanię...
    A potem robiłem fotki z miejsca, gdzie niegdyś była skocznia w Sokolcu - dla mego kolegi, skoczniołaza... (pozdrawiam Cię!)
    Widać takie moje przeznaczenie...

    OdpowiedzUsuń