środa, 26 sierpnia 2015

XXII wyprawa skoczniowa - dzień trzeci

Dzień trzeci zaczął się od pięknego porannego widoku tuż przed pensjonatem, w którym nocowaliśmy. Ale skocznie, które ujrzeliśmy z rana, nie były naszymi pierwszymi odwiedzonymi obiektami tego dnia...



Poranny widok.
(fot. Mikołaj Szuszkiewicz)

 

XXII wyprawa skoczniowa

Dzień III, 15.07.2015 - Szklarska Poręba, Harrachov, Desná, Liberec



Choć harrachowski Čertak kusił „mamutem” i kompleksem skoczni normalnej, na pierwszy ogień poszły najbliższe skocznie po polskiej stronie – „Pod Jaworem” i Owcze Skały w Szklarskiej Porębie, gdzie wybrałem się z Arturem (bez Maćka, który odsypiał poprzedni harrachowski wieczór). W obu miejscach byłem już wcześniej, ale tym razem przydarzyła się okazja na dokładniejszą eksplorację terenu. Na skoczni w centrum Szklarskiej pierwszy raz dotarłem choćby do fundamentów dawnej wieży sędziowskiej oraz na szczyt konstrukcji stanowiącej pozostałość rozbiegu i progu. 

Gdyby ktoś miał jeszcze wątpliwości, to informuję, że ten bar znajduje się pod skocznią.
(fot. Mikołaj Szuszkiewicz)
Pozostałość wieży sędziowskiej na skoczni "Pod Jaworem"
(fot. Mikołaj Szuszkiewicz)
Próg skoczni
(fot. Mikołaj Szuszkiewicz)

Na Owczych Skałach podjęliśmy się wspinaczki w górę zeskoku, co kosztowało nas sporo wysiłku, ale też przyniosło sporo satysfakcji – znaleźliśmy bowiem podpory najazdu. To kolejny sporych rozmiarów obiekt, który nawet kiedy już zarasta choinkami robi ogromne wrażenie.


Zeskok na Owczych Skałach
(fot. Mikołaj Szuszkiewicz)
Wśród chaszcz można odnaleźć fragmenty podpór, na których oparta była konstrukcja solidnego rozbiegu.
(fot. Mikołaj Szuszkiewicz)
Po powrocie do Harrachova wstąpiliśmy na chwilę na wybiegi dwóch kompleksów skoczni – Kaml oraz K 90 na Čertovej Horze. Na dokładniejsze zwiedzanie przyszedł czas już w trzyosobowym składzie. Zaczęliśmy od K 185 i K 125 (dla Artura „mamut” był setną skocznią w karierze skoczniołaza), na których nie umknął nam żaden szczegół. Dzielnie pokonaliśmy multum stalowych schodów, które doprowadziły nas aż na szczyt mamuta. Spenetrowane (za przeproszeniem) wzdłuż i wszerz zostały także skocznie: K 125, wszystkie w kompleksie K 90, aż wreszcie małe obiekty na Kamlu. Wszystkie w dobrym stanie (w domyśle: nuda). Szczególnie urzekła mnie najmniejsza harrachowska skoczeńka, którą dopisuję sobie do listy skoczni, na których mógłbym oddać swój pierwszy skok z prawdziwego zdarzenia (w zestawieniu z moją osobą taka zbitka brzmi jak oksymoron).

Rozbieg mamuci...
(fot. Mikołaj Szuszkiewicz)

...i rozbieg duży.
(fot. Mikołaj Szuszkiewicz)
Kompleks skoczni K 90
(fot. Mikołaj Szuszkiewicz)
Zespół najmniejszych skoczni w Harrachovie.
(fot. Mikołaj Szuszkiewicz)

Piękny Harrachov trzeba było opuszczać z żalem, ale czekały nas kolejne atrakcje. W pełnym słońcu znakomicie prezentował się kompleks skoczni w Desnej (po drodze z Harrachova do Liberca). Jeszcze kilka lat temu straszył tam sczerniały do granic możliwości stary igelit. Dziś, gdyby tamtejsze obiekty były Andrzejem Dąbrowskim, mogłyby zaśpiewać „Zielono mi”. Oprócz trzech skoczni, stojących obok siebie jak Pan Bóg przykazał, w Desnej mamy do czynienia także z najwyraźniej czeską specjalnością (vide Machov), czyli malutką skoczeńką wkomponowaną w wybieg większej. Kolejną do mojej specjalnej listy.

Desna - widok ze skoczni (tak dla odmiany - na skocznie).
(fot. Mikołaj Szuszkiewicz)
W Desnej możliwa byłaby kombinacja kombinacji: machowskiej i norweskiej.
(fot. Mikołaj Szuszkiewicz)

Liberec, miasto-gospodarz MŚ w 2009 roku, był ostatnim punktem mojej dwudziestej drugiej, a w stałym, trzyosobowym skoczniołazowskim składzie - trzeciej wyprawy skoczniowej. W pierwotnych planach były jeszcze obiekty w Niemczech, ale na nie nie starczyło już czasu. Libereckie zwiedzanie rozpoczęliśmy od słynnych skoczni na Ještědzie, tych samych, na których swoje złote śnieżynki zdobyli Andreas Kuettel i Wolfgang Loitzl. 

Skocznie Mistrzostw Świata 2009
(fot. Mikołaj Szuszkiewicz)

W tym kompleksie na uwagę zwracają trybuny – wyjątkowo strome, ale zapewniające dobrą widoczność.
Strome trybuny, wybieg i panorama Liberca.
(fot. Mikołaj Szuszkiewicz)

Nie wszyscy wiedzą, że oprócz standardowego zestawu K 120-K 90 funkcjonowała tam także mniejsza skocznia, po której wciąż możemy oglądać pozostałość w postaci rozbiegu (naturalnego) i betonowego progu.


Rozbieg nieczynnej skoczni
(fot. Mikołaj Szuszkiewicz)
Wszystko co dobre kiedyś się kończy – przyszła pora na ostatnie miejsce na mapie naszej wyprawy. Gdybyśmy nie wiedzieli, że jedziemy na skocznię, po okolicy moglibyśmy się nie domyślić. Elegancka dzielnica Liberca, okazałe domy wielorodzinne, raczej niewiele wzniesień. Wystarczyło skręcić nieco w bok, a krajobraz zmieniał się. Tuż obok podejrzanej knajpy „Diabelska huć”, za siatką, na niewielkim wzniesieniu swoje miejsce miały dwie wysłużone skocznie Slavii Liberec ze starym igelitem. 

Nieco niepokojąca lokalizacja małych skoczni w Libercu.
(fot. Mikołaj Szuszkiewicz)

Wyglądały na opuszczone, bądź nawet nawiedzone, a wrażenie to spotęgowało otwarte pomieszczenie wieży sędziowskiej pełne gratów, stanowiące prawdopodobnie schronienie dla bezdomnych (nikogo nie zastaliśmy – czy „niestety” czy „na szczęście” – takiej oceny się nie podejmę). Nie była to może najprzyjemniejsza skoczniowa wizyta w moim życiu, ale dwie skocznie do statystyk piechotą nie chodzą.



Kontrasty w Libercu.
(fot. Mikołaj Szuszkiewicz)

Na "Slavii" zakończyła się nasza wyprawa. Wyprawa obfita w skocznie i wiele ciekawych momentów. Podsumowując – doliczyłem sobie 27 obiektów w 7 miejscowościach. Oprócz tego odwiedziłem 6 skoczni, na których byłem już wcześniej. Była to pierwsza nasza wspólna wyprawa, która została zaplanowana specjalnie (a nie przy okazji zawodów, w dwóch poprzednich przypadkach była to LGP w Wiśle). Ale na Dolny Śląsk jeszcze wrócimy – pod kątem skoczniowym jest to bardziej interesujący teren, niż może się wydawać!

sobota, 22 sierpnia 2015

XXII wyprawa skoczniowa - dzień drugi

Drugi dzień XXII wyprawy był bardzo owocny. Nie zabrakło odkryć, powrotów, zaskoczeń, wzruszeń...

XXII wyprawa skoczniowa

Dzień I, 14.07.2015 - Machov, Lubawka, Miłków, Karpacz



Gdy już udało nam się wydostać z pięknych Dusznik, gdzie na każdym kroku można było spotkać Fryderyka Chopina w postaci dowolnej (swoją drogą, choroba nie pozwoliła Chopinowi dożyć czasów, w których rodziły się skoki narciarskie - ale myślę że piękno lotu na nartach mogłoby zainspirować go do napisania jakiejś powabnej ballady), przekroczyliśmy granicę polsko-czeską, by znaleźć się niedługo w Machovie. Tam czekały na nas skocznie niepierwszej młodości, ale za to czynne (prawie wszystkie).

Kompleks skoczni "Junior" w Machovie
(fot. Mikołaj Szuszkiewicz)

Największa z nich swego czasu funkcjonowała latem, jednak czasy świetności ma już najwyraźniej za sobą. Zdjęto z niej igelit, nie najwyższej urody były także tory najazdowe. Dwie mniejsze skocznie (K 19 i K 13) nadają się do treningów. Jeszcze za czasów białych mat igelitowych istniał tam dodatkowy obiekt, po którym na miejscu nie ma już śladu (gdyby istniała jakakolwiek fizyczna pozostałość tej konstrukcji, moglibyśmy sobie dopisać ją do statystyk skoczni zaliczonych) widać go za to na zdjęciach satelitarnych w Mapach Google'a.

Próg skoczni K 34.
(fot. Mikołaj Szuszkiewicz)

Wybieg kompleksu Junior
(fot. Mikołaj Szuszkiewicz)

Rozbieg najmniejszej skoczni tego kompleksu zaczynał się poniżej platformy znajdującej się pomiędzy dwiema skoczniami igelitowymi. Jak widać, nie pozostało po niej nic.
(fot. Mikołaj Szuszkiewicz)

W Machovie dopadł nas deszcz - ale od czego jest wieża sędziowska?

Noty za styl dla deszczu: 10 / 10,5 / 9,5.
(fot. Mikołaj Szuszkiewicz)

Jako samozwańczy arbitrzy wyimaginowanych skoków przeczekaliśmy ulewę i przeszliśmy do kolejnego punktu machowskiej wizytacji. Były nim dwie skocznie znajdujące się w pobliżu - największa i najmniejsza w Machovie. Sześciometrowa "igelitówka" jest uroczo wkomponowana w wybieg dużej, nieczynnej już skoczni. Największa skocznia schodów oczywiście nie miała, a zeskok - stromy i mokry od deszczu - nie sprzyjał wspinaczce. Weszliśmy bokiem przez las - i było to jedno z najbardziej ekstremalnych podejść, z jakim mieliśmy do czynienia podczas tej wyprawy. Na górze odnalazł się próg i szkielet wieży najazdowej, po drodze spotkaliśmy też typową skoczniołazowską przyjaciółkę, czyli wieżę sędziowską.

Kombinacja machovska: skok ze skoczni sześciometrowej bezpośrednio po skoku ze skoczni sześćdziesięciometrowej.
(fot. Mikołaj Szuszkiewicz)

Skocznia K 6
(fot. Mikołaj Szuszkiewicz)

Próg nieczynnej skoczni K 64
(fot. Mikołaj Szuszkiewicz)

O tej skoczni mało kto już pamięta. Nic dziwnego, że była bardzo zdziwiona, widząc skoczniołazów.
(fot. Mikołaj Szuszkiewicz)

Machov Machovem, a czas nas naglił. Przez to zmuszeni byliśmy zrezygnować z kilku punktów wyprawy, które z pewnością nam nie umkną przy następnej okazji. Na odpuszczenie skoczni w Lubawce pozwolić sobie jednak nie mogliśmy. Była to największa niezaliczona dotąd przez nas skocznia w Polsce, której zwiedzenie było naszym marzeniem kiedy byliśmy jeszcze piękni i młodzi. Gdy więc trafiliśmy już na nią, (a nie było to trudne, bowiem na skocznię prowadzi bardzo sympatyczny drogowskaz) odrobinkę się wzruszyliśmy.

Sympatyczny drogowskaz.
(fot. Mikołaj Szuszkiewicz)

Zanim jednak ukazała nam się słynna drewniana "osiemdziesiątka piątka", ukazał się naszym oczom nieco dziwny obiekt, w którym rozpoznaliśmy skocznię narciarską - choć z dość płaskim rozbiegiem. Jak się okazało później, jest to skocznia treningowa, która nadaje się do skakania po odpowiednim przygotowaniu ze śniegu.

Na pierwszym planie skocznia treningowa w Lubawce. W tle fragment skoczni normalnej.
(fot. Mikołaj Szuszkiewicz)

Na skoczni normalnej rzuca się w oczy jej "pokrzywienie". Nie da się jednak zaprzeczyć, że jej widok ogólny jest imponujący. Tylko co z tego, skoro skakać się na niej już nie da? Jakiś czas temu rozebrano wieżę sędziowską, a zarwany jakiś czas temu rozbieg nie został naprawiony. Tym sposobem jeden z niewielu jako-tako działających w zachodniej Polsce ośrodków skoków narciarskich w zasadzie funkcjonować nie może, mimo wielu wysiłków miejscowego trenera Wiesława Dygonia.

Krzywy rozbieg czy krzywy zeskok?
(fot. Mikołaj Szuszkiewicz)

Rozbieg nieużywanej już skoczni K 85.
(fot. Mikołaj Szuszkiewicz)

Skocznia w Lubawce - powiesić kurtkę można, ale skakać nie za bardzo.
(fot. Mikołaj Szuszkiewicz)

Wyczekaną Lubawkę pożegnaliśmy z nadzieją, że kiedyś wpadniemy tam jeszcze na zawody. Kolejnym miejscem, w które zajechaliśmy, a na którego odwiedzeniu bardzo mi zależało, był Miłków. Ta miejscowość pod Karpaczem miała swego czasu skocznię "Strzelec", która stanowiła ważne ogniwo bazy treningowej w Karkonoszach. Kilka wypraw wstecz w zasadzie już na niej byłem, ale z jakichś powodów uznałem, że to wcale nie to miejsce... Tym razem wątpliwości nie było.

Warto posiłkować się technologią. Tym razem nie było wątpliwości. W dodatku znalazł się igelit!
(fot. Mikołaj Szuszkiewicz)

Na pozostałości skoczni w Miłkowie składa się rząd betonowych podpór rozbiegu, próg i... całkiem okazała kupka igelitu zdjętego z zeskoku, a ułożona wśród chaszczy (zeskok jest cały w drzewach i krzakach) gdzieś w okolicach dawnego wybiegu. Nie pierwsza to skocznia i nie ostatnia, na której spotykamy taki widok. Zastanawiające - czemu właściwie zdejmowano ten igelit, skoro i tak nie trafił on na inny obiekt.

Fundamenty podpór rozbiegu
(fot. Mikołaj Szuszkiewicz)

Próg skoczni w Miłkowie
(fot. Mikołaj Szuszkiewicz)

Tyle igelitu!
(fot. Mikołaj Szuszkiewicz)

Wreszcie zaliczony miłkowski "Strzelec" był ostatnią nowo zaliczoną przeze mnie skocznią tego dnia. Zanim pojechaliśmy do Harrachova, gdzie czekał na nas nocleg, po drodze odwiedziliśmy jeszcze dwie skocznie w Karpaczu. Wejście na szczyt wieży Orlinka to wrażenia niezapomniane (szczególnie spacer po ażurowych schodach wiele metrów nad ziemią).

Kto chętny?
(fot. Mikołaj Szuszkiewicz)

O mojej drugiej wizycie na trzydziestometrowej Karpatce mógłbym w zasadzie zapomnieć, bowiem aż żal patrzeć na obiekt, który jeszcze nieco ponad 10 lat temu był modernizowany, a dziś popada w ruinę.

Karpatka w zieleni.
(fot. Mikołaj Szuszkiewicz)

W Karpaczu zakończył się drugi dzień skoczniołazostwa. Gdy zajechaliśmy do Harrachova, czekały już na nas kolejne kąski. Ale na nie przyszedł czas nazajutrz...

wtorek, 18 sierpnia 2015

XXII wyprawa skoczniowa - dzień pierwszy

Choć byłem już na skoczniach przy okazji Pucharu Świata w Planicy, typowy skoczniołazowski sezon rozpoczął się dla mnie od mojej dwudziestej drugiej wyprawy, którą odbyłem wspólnie z kolegami Arturem i Maćkiem. Ruszyliśmy na Dolny Śląsk aż na trzy dni! A co udało nam się zobaczyć? O tym w niniejszej relacji!


XXII wyprawa skoczniowa

Dzień I, 13.07.2015 - Pokrzywna, Duszniki Zdrój


Pierwszym punktem naszej wyprawy była Pokrzywna. Nie wiedzieliśmy czego możemy się szczególnie spodziewać po tej niewielkiej miejscowości koło Prudnika. Kojarzyła nam się ona jedynie z tym, że dawniej była tam skocznia. W głowach mieliśmy zdjęcie tego obiektu, który stanowił tło dla pewnej pani w kożuchu. Ta fotografia przez dłuższy czas była jedynym zdjęciem pokrzywniańskiej skoczni, a ochrzczona została przez nas "Zdjęciem Baby" (tutaj należy zaznaczyć nasz pełen szacunek dla Pani, która znalazła się na tym zdjęciu - "Babą" była oczywiście skocznia, a nie Pani!). Gdy tylko trafiliśmy na miejsce, postanowiliśmy uczcić ten moment wykonaniem "Zdjęcia Baby" w wersji Anno Domini 2015. Tak oto na nowym Zdjęciu Baby mamy skoczniołaza.

Zdjęcie Baby 2015.
(przygotował Artur Bała)

Skocznia w Pokrzywnej to obiekt jeszcze przedwojenny i dawno nieużywany, toteż na pierwszy rzut oka laik może tam miejsca wyczynu narciarskiego się nie dopatrzeć. Jednak o obiekcie tym w okolicy się pamięta - ulica tamże prowadząca nazwana jest po prostu "Skocznią", a pod ruinką stoi tablica informacyjna z przedstawioną historią skoczni. Dobrze zachował się przeciwstok, skoczniowe ukształtowanie terenu da się rozpoznać (zeskok nie jest nawet bardzo zarośnięty), znajdziemy także nieco podmyty już ziemny próg.

W którą stronę tu iść?
(fot. Mikołaj Szuszkiewicz)

Widok na pozostałość progu w Pokrzywnej.
(fot. Mikołaj Szuszkiewicz)

Widok ogólny skoczni.
(fot. Mikołaj Szuszkiewicz)

Kolejnym punktem wyprawy były Duszniki Zdrój. W tym uzdrowisku skoczni było na przestrzeni dziejów kilka - najbardziej znana to ta przy centrum biathlonowym na Jamrozowej Polanie. Wiadomo nam było także o oryginalnie niemieckiej, a po wojnie wykorzystywanej też przez Polaków skoczni w Zieleńcu (po której nic nie zostało), o obiekcie na Podgórzu i o skoczni na stadionie Pogoni, której dokładną lokalizację znaliśmy z mapy. Internet nie obdarował nas zbyt hojnie informacjami o tej ostatniej skoczni, ale ponieważ wiedzieliśmy gdzie jej szukać, nie sposób było się tam nie wybrać. Na takie eksploracyjne elementy wypraw skoczniowych zawsze czekam z wypiekami.

Skocznia faktycznie była - z boiska Pogoni Duszniki widać przecinkę w lesie, która z dołu zapowiada niewielki terenowy obiekt.

Skocznia na aucie.
(fot. Mikołaj Szuszkiewicz)

Im wyżej wchodziliśmy wzdłuż zeskoku, tym bardziej szokowała nas jego wielkość. Jestem przekonany, że to jedna z największych zapomnianych polskich skoczni, a można było tam fruwać nawet 70 metrów. Gdy wdrapaliśmy się na górę zeskoku, radości - z widoku nie najgorzej zachowanego progu i podpór dawnego rozbiegu - nie było końca. Dla takich momentów warto być skoczniołazem!

Próg skoczni na stadionie w Dusznikach.
(fot. Mikołaj Szuszkiewicz)

Podpory rozbiegu.
(fot. Mikołaj Szuszkiewicz)

Skoro już byliśmy w Dusznikach, grzechem byłoby nie zawitać na Jamrozowej Polanie. Akurat swój trening przeprowadzała kadra biathlonowa. W obawie o zestrzelenie skoczniołazowskich intruzów przemknęliśmy cicho obok stanowisk strzeleckich i rozpoczęliśmy zwiedzanie dawnej skoczni. Zeskok jest już niebywale zarośnięty, ale stara konstrukcja wieży najazdowej wciąż robi wrażenie. Schody na rozbieg są jednak wybrakowane (tak samo jak sam najazd) - nici ze wspinaczki. Wspięliśmy się za to na wieżę sędziowską, która może też nie miała zbyt solidnej konstrukcji schodów, ale uznaliśmy, że spełnia nasze prywatne kryteria bezpieczeństwa.

Ponieważ biathloniści nas nie zestrzelili, mieliśmy okazję obejrzeć niezwykle zarośnięty zeskok skoczni na Jamrozowej Polanie.
(fot. Mikołaj Szuszkiewicz)

Najazd skoczni.
(fot. Mikołaj Szuszkiewicz)

Nieco wybrakowany rozbieg.
(fot. Mikołaj Szuszkiewicz)

W ogóle nie zwróciliśmy uwagi na to, że na Jamrozowej istniały faktycznie dwie skocznie (co widać na niektórych zdjęciach dostępnych w sieci). Taki jest właśnie minus zwiedzania starych skoczni latem - roślinność jest tak bujna, że nie tylko utrudnia poruszanie się, ale też wiele zasłania. Ponieważ informacja o dwóch obiektach dotarła do nas już po wyprawie, do statystyk dopisujemy sobie jeden obiekt.

Łażenie po skoczniach, dojazdy, drobne problemy z samochodem i szukanie noclegu - to wszystko kosztowało nas sporo czasu, dlatego na kolejne skocznie przyszedł czas w kolejne dni. W Dusznikach zregenerowała nas woda prosto z leczniczego źródła, toteż można było z impetem ruszyć w dalszą drogę. Ale o tym w kolejnych częściach!