wtorek, 22 września 2015

Powrót na Podhale - XXIII wyprawa skoczniowa

Nie minął miesiąc od XXII wyprawy, a ja i Artur porwaliśmy się na jednodniowy skoczniowy wypad na Podhale. 

Skocznia w Dzianiszu.
(fot. Mikołaj Szuszkiewicz)

XXIII wyprawa skoczniowa

10.08.2015 - Kraków, Nowy Targ, Szaflary, Chochołów, Dzianisz


Bazą startową był Kraków, gdzie nie można było przegapić okazji, by zobaczyć starą skocznię na Sikorniku. Miałem ją już zaliczoną - stało się to trzy lata temu. Od tamtego czasu niewiele się zmieniło. Tym razem zdawała mi się bardziej zarośnięta, ale wynikało to z pory roku. 

Tu rada dla początkujących skoczniołazów, których interesują zaniedbane i opuszczone obiekty (wspomniałem o tym nieco w poprzedniej relacji, ale warto o tej kwestii przypominać) – jeśli możecie, nie zwiedzajcie takich skoczni latem. Wówczas roślinność jest na tyle bujna, że czasami trudno w ogóle zauważyć skoczniowe ukształtowanie terenu, bądź jakieś znajdujące się przy samej ziemi pozostałości. Poza tym, bardzo utrudnione jest poruszanie się po takich terenach, szczególnie gdy zarośnięte są np. ostem i pokrzywami. Nie da się jednak zaprzeczyć, że czasami właśnie latem, w sezonie urlopowym, taką wyprawę skoczniową zorganizować najłatwiej. 

Wracając na Sikornik – tak jak stał, tak wciąż stoi główna skoczniołazowska atrakcja tego miejsca, 
czyli stary kamienny próg. Łatwo można rozpoznać także zarys podkopanego wybiegu.

Próg na Sikorniku nieźle się trzyma.
(fot. Mikołaj Szuszkiewicz)

Kolejnym punktem wyprawy miała być skocznia w Rabce, ale rzadko kiedy plany wieloskoczniowej wyprawy nie ulegają zmianie. Tym razem powód był nietypowy, choć ze swojego pomysłu byliśmy nad wyraz zadowoleni jeszcze zanim został on zrealizowany. Ale po realizacji satysfakcja była jeszcze większa. Pomysłem tym była wizyta w siedzibie Polskiego Związku Narciarskiego. Tym sposobem spędziliśmy trzy godziny w rodzimej federacji, a rozmawialiśmy z trenerem Adamem Celejem i dyrektorem Markiem Siderkiem. Było warto - zostaliśmy obdarowani nie tylko książkami, ale przede wszystkim mnóstwem cennych informacji, które z jednej strony zaspokoiły (ale też rozbudziły) naszą ciekawość, ale także niewątpliwie przydadzą nam się w dalszych poczynaniach skoczniołazowskich.

Dary od Związku.
(fot. Mikołaj Szuszkiewicz)
Z którejś skoczni trzeba było zrezygnować - padło na Rabkę, a jako następny punkt wyprawy został ustalony Nowy Targ. Kilka lat temu odbyłem tam nieudaną wycieczkę - nie udało mi się zlokalizować skoczni (choć byłem blisko). Tak to właśnie bywa w letnim krajobrazie! Teraz, choć krajobraz był podobny, wszystko poszło zgodnie z planem. Na miejscu zasięgnęliśmy języka u pana mieszkającego w pobliżu dawnych skoczni. Dowiedzieliśmy się, że należy szukać pozostałości po dwóch metalowych konstrukcjach, a obok nich sezonowo funkcjonowała jeszcze mała śniegowa skoczeńka. 

Widok na zeskoki skoczni w Nowym Targu. Wbrew pozorom większa skocznia znajdowała się po lewej stronie.
(fot. Mikołaj Szuszkiewicz)

Wspinaczka po ponad sześćdziesięciometrowym rozbiegu nie należała do najłatwiejszych, ale było warto - odnalazły się progi skoczni i znany nam doskonale element, czyli fundamenty podpór wieży najazdowej, zwane przez nas skrótowo podporami. Czy w Nowym Targu dałoby się jeszcze skakać? Modernizacja starych skoczni (z budową nowych rozbiegów) nie byłaby niemożliwa, ale chyba nie miałaby większego sensu i jeśli nowotarskiemu samorządowi przyszłoby do głowy wskrzeszenie lokalnych skoków, to przydałyby się do tego obiekty budowane od zera.

Progi na modłę krakowską. Tu próg mniejszej skoczni...
(fot. Mikołaj Szuszkiewicz)

...a tutaj to, co zostało z progu skoczni większej.
(fot. Mikołaj Szuszkiewicz)

Bez porządnych podpór nie ma dobrego terenowego skoczniołazostwa.
(fot. Mikołaj Szuszkiewicz)

Po Nowym Targu przyszła pora na niedaleko położone Szaflary. O tamtejszej skoczni niewiele było wiadomo, poza, nomen omen, szczątkowymi wzmiankami o tym, że wieża najazdowa spłonęła. Trafienie na miejsce nie było dużym problemem, bo obiekt jest oznaczony na niektórych mapach. Jak powiedział nam mieszkaniec Szaflar, który pozostałości skoczni widzi z okien swojego domu, na ten niewielki obiekt przyjeżdżali trenować skoczkowie z Zakopanego. Dziś zakopiańczycy muszą jeździć do Szczyrku... 

Widok ogólny skoczni w Szaflarach. Aż by się chciało rzec, że nawet bandy się uchowały.
(fot. Mikołaj Szuszkiewicz)

W Szaflarach faktycznie nie ma śladu po wieży. Dobrze zachowało się za to ukształtowanie zeskoku, można też poznać w którym miejscu był próg (jest niewielki nasyp).

Tak, jest niewielki nasyp. Zdecydowanie.
(fot. Mikołaj Szuszkiewicz)
Po Szaflarach przyszedł czas na dwie skocznie, które wcześniej miałem już okazję zwiedzić. Pierwsza z nich to obiekt w Chochołowie, na którym bardzo zależało Arturowi - fanowi tamtejszego lokalmatadora, Roberta Matei. W miejscowości piątego skoczka MŚ 1997 poprzednio byłem w 2008 roku. Wówczas udało mi się wejść na szczyt wieży najazdowej. Tym razem ryzyko było zbyt duże - schody nie sprawiają już wrażenia zbyt stabilnych. 

Już prawie jesteśmy!
(fot. Mikołaj Szuszkiewicz)

Przebijając się przez połacie barszczu Sosnowskiego (prawdopodobnie był to zwykły barszcz, ale dramaturgii nigdy za wiele), weszliśmy na zeskok, gdzie udało się nam znaleźć pozostałości igelitu. Małe składowisko plastikowych mat odnalazło się na wybiegu, który jest przegrodzony płotem i znajduje się na terenie ośrodka wypoczynkowego. Spoglądając na skocznię z tamtej właśnie strony zdałem sobie sprawę z tego, że była ona naprawdę niewielka (K ok. 25 m), na co zupełnie nie wskazuje monumentalna wieża najazdowa, kojarząca mi się ze słynną Bergisel.

Skocznia w Chochołowie widziana z dołu - być może pierwsze takie zdjęcie w tak zwanym polskim internecie. Widoczne palenisko, a trochę za nim mniej widoczne składowisko mat igelitowych, które kiedyś zdobiły zeskok.
(fot. Mikołaj Szuszkiewicz)
Zaczynało się robić ciemno, ale mimo tego zdecydowaliśmy się na jeszcze jeden obiekt. Po krótkich negocjacjach padło na Dzianisz - choć do końca dzielnie walczyła skocznia w Witowie. Z Dzianisza byliśmy jednak bardzo zadowoleni. Tym razem, w przeciwieństwie do wyprawy z 2010, postanowiłem wejść na wieżę. Schody były stabilne, ale deski na samym szczycie zdecydowanie nie sprawiały wrażenia przyjaznych. Cóż, należało uszanować ich wolę i nie włazić tam, gdzie nas nie chcą. 

Dotąd dało się wejść.
(fot. Mikołaj Szuszkiewicz)
Kolejna wyprawa, kolejne skocznie do statystyk i kolejne ciekawe wspomnienia. Zgodnie stwierdziliśmy, że podczas tej podhalańskiej wycieczki nastąpił mały przełom - pierwszy raz byliśmy aż tak zaangażowani w rozmowy z "tubylcami". Potwierdziło się, że na temat położonych koło ich domów skoczni wiedzą najczęściej dużo więcej niż internet i książki. Dlatego - skoczniołazie, rozmawiaj z ludźmi!

2 komentarze:

  1. Te schody w Dzianiszu nie wyglądają tak źle. Wyprawa na rozbieg w Wiśle Centrum przed przebudową to był dopiero wyczyn :D

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Metalowe schody w Dzianiszu są całkiem spoko, ale deski na samej górze już nie :P Ale Wisła... wejść to jeszcze, ale zejść po rozbiegu tej czterdziestki to była dla mnie najbardziej ekstremalna przeprawa w życiu skoczniołaza :D

      Usuń