środa, 30 września 2015

XXIV wyprawa skoczniowa (cz. 1)

Moje wakacje Anno Domini 2015 obfitowały w skoczniołazostwo. Po bardzo udanych wyprawach na Dolny Śląsk i na Podhale należało pójść za ciosem. Drugi raz z rzędu w gronie dwuosobowym, choć pierwszą skocznię zaliczyłem sam. 

Skoczniowe wyznania Staszka M. Sądząc po roku - nie był to raczej pewien legendarny polski skoczek. Swoją drogą, ciekaw jestem jak się potoczyły losy miłości staszkowej - w Ptaszkowej...
(fot. Mikołaj Szuszkiewicz)
Wyprawa numer 24 odbyła się, jak to często w przypadku mych wypraw bywa, przy tak zwanej okazji. W końcu jak tu sobie odmówić wypadu na skocznie, kiedy jedzie się na tygodniowy odpoczynek w górach? Zanim jednak trafiłem w góry, postanowiłem odwiedzić mało popularny skoczniowy relikt przeszłości, czyli pozostałości obiektu wyczynu narciarskoskokowego na Górze Świętego Marcina w Tarnowie.

Pozostałości w tym przypadku to słowo zdecydowanie odpowiednie. Coś po skoczni bowiem pozostało, ale trochę minęło, zanim połapałem się na miejscu co-jest-czym. Najbardziej rzuca się w oczy wybieg, który faktycznie wybieg przypomina.

Wybieg dawnej skoczni w Tarnowie.
(fot. Mikołaj Szuszkiewicz)

Wieży najazdowej nie ma już dawno, ale dopiero porównanie jej jedynego krążącego w sieci zdjęcia ze stanem obecnym pozwoliło mi zlokalizować, w którym stała miejscu. Swoje zasługi w powodzeniu tej akcji komparatystycznej ma drzewo, które towarzyszyło rozbiegowi. Bogu chwała, że układ jego gałęzi, w przeciwieństwie do skoczni, pozostał po dziś dzień w stanie nienaruszonym.

Drzewo 2015. Dla porównania: drzewo sprzed lat.
(fot. Mikołaj Szuszkiewicz)

Przy Drzewie można znaleźć niewielki nasyp, na którym stała wieża.
(fot. Mikołaj Szuszkiewicz)

Cóż, wiedziałem już jak patrzeć na teren dawnej skoczni, by móc sobie wyobrazić poszczególne jej elementy tam gdzie trzeba. Współczesny widok niestety nie zachwyca, ale kiedy ma się za sobą wizyty na kilkudziesięciu podobnych skoczniach, nie jest to żadne zaskoczenie...

Widok ogólny dawnej skoczni w Tarnowie.
(fot. Mikołaj Szuszkiewicz)


Kilka dni później załoga wyprawy powiększyła się o Artura. Na pierwszy dzień wspólnej wyprawy zaplanowaliśmy wspólny objazd po dawnych skoczniach Sądecczyzny i najbliższych okolic. Tym razem naszą bazą był Czorsztyn, toteż wybór Szczawnicy jako pierwszego celu zdawał się całkiem naturalny. W tym zdrojowym miasteczku istniały dwie skocznie - przedwojenna na Jarmucie oraz powojenna na Palenicy. Skupiliśmy się na poszukiwaniu tego co zostało po tym drugim obiekcie.

Przez chwilę myśleliśmy, że trafiliśmy do Nowego Jorku.
(fot. Mikołaj Szuszkiewicz)


Skoczni z daleka nie widać, zarosła drzewami, ale mieszkańcy wciąż o niej pamiętają. Bardzo zdziwili nas dwaj młodzieńcy, którzy doskonale znali lokalizację. Zaskoczeniu towarzyszyła satysfakcja, bo zapowiadało się, że łatwo odnajdziemy interesujące nas miejsce. O, jakżeż myliliśmy się. Błądzenie w pobliżu stoków na Palenicy trwało dość długo. O skoczni zdążyli nam opowiedzieć dwaj panowie mieszkający w pobliżu. Jeden z nich, na wieść o moim łódzkim pochodzeniu, pochwalił się nam, że za młodu siedział w jednej celi z pewnym księdzem z Łodzi. Za gwałt.

Drugi pan - o nieco łagodniejszej aparycji trzy razy musiał tłumaczyć nam, w którym dokładnie miejscu musimy szukać dawnej skoczni oraz jej "bąbla". Czymkolwiek ten bąbel był, a domyślamy się, że chodziło o bulę, nie sposób było go odnaleźć według wskazówek, swoją drogą sympatycznego przecież, szczawniczanina. Nie pomogły wskazówki, nie pomagały nam mapy, ani desperacki telefon do Maćka, który tym razem nie mógł z nami pojechać, i jak się nieszczęśliwie złożyło, nie miał dostępu do mapy z oznaczoną skocznią w Szczawnicy (a takową posiadał). Wreszcie padła propozycja: sprawdzamy jeszcze jedną leśną przecinkę z mapy na telefonie. Jeśli to nie będzie to - odpuszczamy Szczawnicę i jedziemy dalej.

Ale to było to! W tej "przecince", która z dołu przecinki już chyba od dawna nie przypomina - a wygląda po prostu na "randomowy" fragment lasu, rozpoznaliśmy piękną nieckę rozbiegu skoczni narciarskiej. Idąc w dół, znaleźliśmy próg (zapowiadany przez jednego z panów, drugi twierdził, że został już rozebrany), pod nim kawałek zwierzęcej (mamy nadzieję) kości, aż wreszcie dawny zeskok - cały w chaszczach. Dokumentacja fotograficzna została wykonana - wreszcie można ruszać dalej.

Rozbieg i próg w Szczawnicy.
(fot. Mikołaj Szuszkiewicz)


Tu była skocznia. I jak to rozpoznać, no sami powiedzcie?
(fot. Mikołaj Szuszkiewicz)


Punkt kolejny - Rytro i tamtejsze dwie skocznie. Tutaj na nasze informacje wyjściowe składało się jedno stare zdjęcie oraz przybliżona lokalizacja (odcięty od świata i położony na wzgórzu przysiółek Mikołaska). W Mikołasce, przez którą przez dłuższy czas nie przewinęła się ani jedna żywa dusza, bardzo miła pani rowerzystka poinstruowała nas jak trafić na skocznie. Inna pani, również miła, wskazała nam nawet dom właściciela terenu dawnych skoczni. Wszystko byłoby idealnie, gdyby nie to, że my byliśmy na górze, a skocznie były w dole. To oznaczało, że pokonaliśmy ekwilibrystyczne zakręty drogi na koniec świata troszkę na marne. Ale nie ma co narzekać - poznaliśmy bardzo urokliwe krajobrazy Mikołaski, a i o skoczniach dowiedzieliśmy się czegokolwiek.

Mikołaska bardzo kusi przybyszów.
(fot. Mikołaj Szuszkiewicz)


Po zjeździe na dół do Roztoki Ryterskiej, trafiliśmy do właściciela domków kempingowych przy samych skoczniach. Dzięki uprzejmości pana Pawlika, mogliśmy zwiedzić teren skoczni. Główną pozostałością po większej skoczni jest fragment szkieletu wieży najazdowej. Na potrzeby właściciela nieco zmodyfikowany został próg, a zeskok - uwaga, uwaga, nikt się tego na pewno nie spodziewa - zarasta krzakami. Są też podpory wieży sędziowskiej.


"Przepchany" próg w Rytrze.
(fot. Mikołaj Szuszkiewicz)


Szkielecik.
(fot. Mikołaj Szuszkiewicz)

A co z mniejszą skocznią? Jej zeskok został przekształcony i jest zupełnie niewidoczny z dołu. Nie widać także progu. Czy cokolwiek zostało po małym obiekcie? Aby to sprawdzić, trzeba było wejść w tradycyjne polskie skoczniowe krzaki. Eksploracja lokalnej roślinności przyniosła zadowalający efekt w postaci odnalezienia progu. To jedyne, co się uchowało...

Nie było łatwo sfotografować tego progu.
(fot. Mikołaj Szuszkiewicz)
W Szczawnicy i Rytrze zeszło nam sporo czasu, dlatego na późne popołudnie zostawiliśmy sobie jeszcze tylko jeden punkt. Tym punktem była ruina skoczni w Ptaszkowej pod Nowym Sączem. Tam problemu z trafieniem w odpowiednie miejsce w zasadzie nie mieliśmy. Co nas zaskoczyło? Fragment konstrukcji dawnego rozbiegu to, w zasadzie, zachowana w troszkę większym stopniu kopia Rytra. Skocznie te zbudowano na jedną modłę, jak zresztą powiedział nam jeden z mieszkańców Ptaszkowej - według planów tego samego człowieka, znanego projektanta skoczni, inżyniera Jerzego Muniaka (nasz rozmówca był studentem pana inżyniera). Dowiedzieliśmy się także, że Ptaszkowa (która niezmiennie do tej pory myli mi się z Pokrzywną) ostatnimi czasy prężnie rozbudowuje swoją zimową infrastrukturę, a właścicielem terenu dawnej skoczni jest zapalony narciarz. To może dawać cień nadziei na reaktywację ptaszkowskich skoków.

Znów szkielecik. Trochę większy i bardziej zardzewiały, ale bardzo przypominał ten ryterski.
(fot. Mikołaj Szuszkiewicz)


Podpory w Muzeum Rdzy.
(fot. Mikołaj Szuszkiewicz)


Ze skoczniowej infrastruktury w Pokrzy... Ptaszkowej udało się przetrwać jeszcze (naszym ulubionym) podporom konstrukcji wieży sędziowskiej i progowi. Poza tym i szkieletem najazdu - standardowe krzaczki. Sprawdziliśmy też, czy gdzieś wśród gąszczów nie schował się przypadkiem jakiś próg. Niestety.

Tyle wydarzyło się podczas "zerowego" i bardzo intensywnego, pierwszego dnia wyprawy. A niejedno ciekawe miejsce było jeszcze przed nami!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz