poniedziałek, 30 listopada 2015

Goleszów... i koniec. Wywiad z Tadeuszem Tajnerem

Jeżeli zaczynają tutaj i nie pokazuje się im innych skoczni, to uznają, że tak ma być. Że nie ma nic lepszego na świecie. Jeden wyjazd, choćby do Bystrej. I wtedy już krzyczą: „mama, no ale co my tutaj mamy...?”

Od lewej: igelitowa skocznia K 30, nieczynna skocznia K 50, igelitowa skocznia K 17.
(fot. Mikołaj Szuszkiewicz)
Z Panem Tadeuszem Tajnerem, trenerem skoczków w klubie LKS „Olimpia” Goleszów, rozmawialiśmy na terenie miejscowego kompleksu skoczni.

Zacznijmy od największej, nieczynnej skoczni, powstałej tuż po wojnie. Jak to z nią było?

Funkcjonowała jako K 50. Była kompletna. Z igelitem, oświetleniem. 

Był moment, że przyszedł nowy zarząd i stwierdził, że trzeba to zmienić. I zlikwidowano ją. Igelit, który „Olimpia” produkowała sama, i to u mnie w domu, zakopano gdzieś w dziurze. Raz, później, była przymiarka, żeby zrobić z tego obiekt K 60. Brakło środków. To były dorywcze pomysły. Znalazło się akurat 5 tysięcy, to wzięto koparkę i trochę zrobiono. Na zasadzie: może ktoś to kiedyś popchnie dalej. 

Bardzo żałuję, że zniszczono tę skocznię. Miała wszystko, co było potrzebne. Choćby fachowe nawodnienie. Teraz musimy ciągać ze sobą węże. 

Rozsypująca się stara wieża najazdowa jeszcze stoi.

Kiedyś zasugerowałem: wywieźmy ją na złom. Mamy na to zgodę, ale nie ma kto tego zrobić. A kupiłoby się za to chociażby wiązania dla dzieciaków.

W 2004 czy 2005 roku zorganizowałem w tym miejscu ostatnie zawody. Próg ulepiliśmy ze śniegu. Przyjechał m.in. Klimek Murańka z trenerem Franciszkiem Groniem-Gąsienicą. Były skoki po 40 metrów.

Z lewej strony mamy igelitową „trzydziestkę”. 

Tu wszystko niszczeje. Igelit jest całkowicie do wymiany. Myśmy to zimą przygotowali, jest niby czynne... Ale niebezpieczne. Żaden trener nie podejmie ryzyka. 

Problem jest z hamowaniem. Jest na to za mało miejsca. Nasi już się do tego przyzwyczaili, potrafią dobrze zakręcić na przeciwstoku. Ale ci z innych klubów się boją. Nie chcą przyjeżdżać. I mają rację, bo dla mniej zaawansowanych jest tu po prostu mało bezpiecznie. 

Stan igelitu pozostawia wiele do życzenia.
(fot. Mikołaj Szuszkiewicz)
Na zimę montuje pan siatki podtrzymujące śnieg?

Siatek nie mamy. Jak jest temperatura -5 stopni Celsjusza, to umiem tak ubić śnieg, żeby się nie zsuwał. W ten sposób zostało przygotowanych kilka konkursów. Jednak wystarczy, że temperatura zejdzie do zera i już wszystko spływa. 

Skoczniom kończą się licencje. W zeszłym roku doraźnie zrobiliśmy odeskowanie i warunkowo Związek pozwolił nam skakać. Tylko że to jest działanie na zasadzie: urobimy się i niewiele to wnosi.

Najmniejsza skocznia wyróżnia się. 

Dostaliśmy niedawno igelit z Rożnowa, z Czech. Stary przykryliśmy nowym. Idzie skakać. Ale profil jest przestarzały, tory krzywe. Tory akurat będziemy zmieniać, bo chcemy wciąż organizować coroczne zawody: na mikołajki czy też w maju, na początek sezonu letniego.

Jaki tu jest główny problem? Trociny na wybiegu. Dzieci na tym nie chcą skakać. Jak któreś „zakantuje” nartą w trocinach, to jest katastrofa. Zakręci nim – i nie daj Boże – narty połamane. A potem są pretensje...

Nie można by tu zasiać trawy?

Dałoby radę to zrobić. Tak jak w Bystrej – wykopać ziemię, nawieźć nowy grunt, potem posiać trawę. Ale trawa jest dobra, kiedy jest sucha. A jak tutaj się poleje, czy spadnie deszcz, to z rozpędu oddawaliby drugi skok na ulicę, wybijając się z przeciwstoku.  

Świeża dostawa trocin na wybieg skoczni K 17 w Goleszowie. (fot. Mikołaj Szuszkiewicz)
Na lewo od K 30 widać jeszcze miejsce po innych skoczniach. 

Na zimę przygotowujemy tam dwa śniegowe obiekty – K 30 i K 15. Mają nowocześniejsze profile od tych starych. Na nich zaczynał skakać Artur Kukuła.

Miały nawet kiedyś tory z desek, żeby narty nie uciekały. Z tym że to nawet nie było frezowane, taka prowizorka. 

Zresztą, zimą mamy jeszcze problem następujący: przygotowujemy skocznie, ubijamy śnieg. Jest to trochę roboty. Potem robimy trening i idziemy do domu... I cały Goleszów przychodzi tu z dziećmi, na przykład na sanki. I nasza praca idzie na marne, bo wszystko, co ubiliśmy jest rozjechane. 

Są plany poważniejszych zmian na tutejszych skoczniach?

Plany są, założenia są, jakieś listy intencyjne podpisane... Co nas blokuje? Chociażby brakuje dokumentacji tych skoczni. A na każdy drobny bieżący remont też musimy mieć zgodę z Urzędu Gminy. Teren należy właśnie do Gminy Goleszów. 

Gdyby udało się doprowadzić do poważnej przebudowy – ile skoczni by tu powstało?

Cztery. Trzy większe i jedna „dziesiątka” – do szkolenia podstawowego. Dla początkujących dzieci, w wieku 5-7 lat, skocznia 10-metrowa sprawdza się idealnie. W Czechach mają takie skocznie w każdym kompleksie. U nas dopiero teraz Wisła ma taki obiekt, perfekcyjny do szkolenia najmłodszych. A my mamy tu trochę dzieci, i one „robią wyniki”. Skaczą głównie właśnie w Wiśle, Bystrej, w Szczyrku.

Zabezpieczeniem na przeciwstoku skoczni K 30 są stare materace.
(fot. Mikołaj Szuszkiewicz)
Ilu to skoczków?

Dwunastu. I więcej mieć nie mogę. Trenują 4-6 razy w tygodniu. Możemy szkolić tylko najmłodsze grupy, potem to się mija z celem... Inaczej byłoby, gdyby był tu trener zawodowy. Ja pracuję dorywczo. 

Kto z tych młodych chłopaków najbardziej się wyróżnia? 

Wszyscy moi podopieczni są w swoich grupach w najlepszych „dziesiątkach” w Polsce. Robert Ryś, Michał Martynek, Mateusz Chraścina, świetny Maciek Staszewski, Antoni Orawski, Kamil Waszek, Marcin Waszek, Wiktor Widenka...

Kiedy taki młodzieniec przychodzi tu po raz pierwszy i widzi, jak te skocznie się prezentują, nie chce uciekać?

Jeżeli zaczynają tutaj i nie pokazuje się im niczego innego, innych skoczni, to uznają, że tak ma być. Że nie ma nic lepszego na świecie. Goleszów... i koniec. I oni się tutaj wszystkiego nauczą, wszystko opanują, o ile oczywiście nic niedobrego się po drodze nie wydarzy. I w porządku.

Jeden wyjazd na lepszą skocznię. Choćby do Bystrej. I wtedy już krzyczą: „Mama, no ale co my tutaj mamy...?” (śmiech).

Tadeusz Tajner na wybiegu skoczni K 17.
(fot. Mikołaj Szuszkiewicz)
I wypisują się z „Olimpii”...

Właśnie nie! Nikt nie odchodzi. Tu jest lokalny patriotyzm. Nie wiem, skąd to się bierze. Wszyscy widzą co i jak, wszyscy narzekają. Ale zostają. Chętnych jest coraz więcej. A sprzętu zaczyna brakować.

Zapewnienie sprzętu skoczkom – jakie to koszta?

Przykładowo: trzy komplety wiązań – 200 złotych. Niby mało. Ale w budżecie klubu na skoki rocznie przeznaczone jest 13 tysięcy złotych.

Wyposażenie jednego skoczka to 5 tysięcy złotych minimum. Za porządne narty – 580 euro. Kombinezon – 1 400 złotych, buty tyle samo, albo i droższe...

PZN nie może wam pomóc?

Nie mają takiej możliwości. Mogą najwyżej wspierać jakieś działania. Z Gminą podpisali porozumienie w sprawie remontu skoczni. Do Warszawy, do Ministerstwa Sportu trafiły dwa takie wnioski o dofinansowanie – nasz i drugi, z Wisły. Tylko że to wszystko ładnie wygląda do pewnego momentu, na papierze. Spotkają się, podpiszą coś... i koniec.

Budynek zaplecza skoczni.
(fot. Mikołaj Szuszkiewicz)
A jak jest ze wsparciem Grupy Lotos?

To działało prężnie na początku. Wspierali w pozyskiwaniu młodzieży, dawali sprzęt. Z każdym rokiem wsparcie jest jednak coraz mniejsze. Dostajemy po jednej parze nart na dwunastu zawodników. Wiadomo, dostanie tylko najlepszy.

Kiedy ja skakałem, pod tym względem było lepiej. Była Cementownia Goleszów, do której niegdyś należał teren; przy klubie pracowały brygady remontowo-budowlane. Klub miał swój autobus. Siatkarze grali w drugiej lidze, narciarstwo stało na wysokim poziomie. Ale tak to jest, że zaczyna się w miarę dobrze, a potem...

Działał tu też niegdyś człowiek-instytucja, Pański wujek i ojciec obecnego prezesa PZN, Leopold Tajner. Miał wiele charakterystycznych pomysłów na trenowanie...

To jest dopiero historia! Kiedy skakał jeszcze mój ojciec, jeździło się po rozbiegu na drabinkach. Na zeskoku rozwijano maty brezentowe. W stosunku do tego brezentu rozbieg był trochę za szybki... Były jeszcze próby z matami kokosowymi.

Wujek Leopold uprawiał szybownictwo. Wymyślił, że zamontuje 200-metrową linkę z rolkami – aż do stawu obok skoczni. Skoczek zakładał narty, podpinało się go pasami i zjeżdżał. To była symulacja skoku. Lądował na trocinach. To była wysokość! Podwieszony tylko na tych roleczkach... Trzeba było mieć odwagę.

Innym pomysłem były skoki do wody. Powstały trzy skocznie do stawu, takie na krótkie narteczki...

Będzie jeszcze dobrze ze skokami w Goleszowie?

Jest o tyle dobrze, że w pobliżu mamy inne skocznie. Blisko, tuż za czeską granicą, jest Nydek. Jednak w samym naszym klubie jest ostatnimi czasy nietęgo, bo prezes poważnie zachorował. Wiele obowiązków spadło na mnie. O pieniądze na bieżące sprawy jest trudno. Kluby w Polsce w ogóle są biedne, bo najczęściej utrzymują je gminy. A te mają tyle innych potrzeb dookoła... 

Siłą Goleszowa jest ogromny potencjał ludzki. Szkoda by było go zmarnować.

* * *

Tadeusz Tajner – ur. 1955, były skoczek narciarski, mistrz Polski juniorów, uczestnik prestiżowych zawodów międzynarodowych, m.in. w Lahti i Falun. Obecnie trener klubu LKS „Olimpia” Goleszów, opiekun dwunastu utalentowanych zawodników młodego pokolenia.

Wywodzi się ze słynnego narciarskiego rodu Tajnerów: syn Alojzego, skoczka znanego z potężnego wyjścia z progu; kuzyn Apoloniusza, prezesa PZN i byłego trenera reprezentacji Polski; bratanek dwóch olimpijczyków: Władysława – mistrza i rekordzisty Polski w skokach, oraz Leopolda –  trenera-wizjonera i konstruktora skoczni z Goleszowa.

Rozmawiali: Mikołaj Szuszkiewicz i Artur Bała
Redakcja i zdjęcia: Mikołaj Szuszkiewicz
Serdeczne podziękowania dla p. Jana Szturca za pomoc w organizacji wywiadu.  

niedziela, 22 listopada 2015

Nadzieja

Wszystkich tych, którzy spodziewają się, że ten tekst będzie traktował o Robercie Matei - Polskich Skoków Wielkiej Nadziei - muszę niestety rozczarować. 

Kamil Stoch
(fot. Mikołaj Szuszkiewicz)


Skoro nie o Matei, to pewnie o tym, że po słabym początku sezonu w wykonaniu Polaków trzeba mieć nadzieję na poprawę sytuacji w kolejnych konkursach? O, cóż to byłaby za fatalna sztampa. Choć oczywiście taka nadzieja nikomu nie zaszkodzi.

Ile już lat cała Polska śledzi ten najpopularniejszy zimowy serial? Czy nie jest tak, że chociaż teoretycznie każdy kolejny sezon jest sequelem poprzedniego, pewnie schematy fabuły są niezmienne? Że można się pokusić się o stwierdzenie: to nawet nie sequel, ale remake?

Pierwsze zawody nigdy nie są dobrym probierzem całego sezonu, który rozpoczynają. Ile to już razy w pierwszym odcinku polscy skoczkowie zawodzili nas skakaniem o 90% gorszym niż latem? Ilu to już mieliśmy takich młodziutkich-utalentowanych Danielów Andre Tande, którzy błyszczeli przez połowę sezonu, a potem uchodziło z nich powietrze?

A może... może to jest tak, że choć wiemy co nas czeka, lubimy poudawać, że oglądamy coś zupełnie nowego. I że lubimy się trochę powściekać. I tego Kruczka to w zasadzie nie lubimy, chociaż z trzech ostatnich wielkich imprez przywozimy medale. I jak jakiś medal się jeszcze trafi, to wtedy go polubimy, ale tylko na chwilę. Do kolejnego Klingenthal, bo przecież otwarcie sezonu jest ważniejsze od Turnieju Czterech Skoczni i mistrzostw świata razem wziętych. 

Mam nadzieję, że nauczyliśmy się już, że nie warto się przejmować pierwszym odcinkiem. I że w najbliższych dniach nie będzie paniki, która niepotrzebnie powoduje nerwową atmosferę. Oby nie było jej także tuż po momentach kulminacyjnych. Tu do mojej nadziei dochodzi wiara. A wierzę, że nie będzie źle - i scenarzyści tego sezonu nie będą chcieli tego zepsuć nagłą chęcią wykazania się szczególną inwencją.

piątek, 20 listopada 2015

Skocznie we mgle i rozmowa z J. Pawlusiakiem. "Skoczkowie to elita"

Moi ulubieńcy Skaldowie śpiewali przed laty (i zdarza im się śpiewać po dziś dzień) o dwudziestym szóstym marzeniu. Swoje skoczniowe marzenie w postaci wyprawy nr 26 spełniłem w Beskidach. 
Skalite podczas letnich MP 2015. Zawsze miło obejrzeć sobie jakieś zawody przy okazji skoczniołazostwa.

XXVI wyprawa skoczniowa
9.10.2015 - Szczyrk, Meszna, Wilkowice


Moje wyprawy nieraz potrzebowały pretekstu do organizacji, tak było i tym razem. Pierwszy raz w życiu (!) wybrałem się na mistrzostwa Polski w skokach narciarskich, które tej jesieni odbyły się w Szczyrku. Na podbój Skalitego ruszyłem wspólnie z kolegą Michałem, wziętym narciarskim dziennikarzem, którego z tego miejsca pozdrawiam i muszę jednocześnie rozczarować: tym razem nie będę już narzekał na skoczniołazostwo latem. Ma ono swoje plusy, o czym za chwilę.

Na stoku Beskidka w Szczyrku od jakiegoś czasu smutno.
Po dawnej skoczni "Antoś" ani śladu.
(fot. Mikołaj Szuszkiewicz)

Do niedoszłego miasta-gospodarza MŚ juniorów w 2008 roku (ktoś jeszcze pamięta, z jakim napięciem oczekiwano wówczas zakończenia pracy nad skocznią?) zajechaliśmy w trakcie meczu Polska-Szkocja. W knajpie w centrum Szczyrku pustki - miejscowi chyba woleli przeżywać ten dreszczowiec w domach. A może już po prostu spali. Można było naiwnie pomyśleć, że chcą być pełni sił przed innym wielkim widowiskiem nazajutrz - za miedzą, na Skalitem. Nie ma co się jednak czarować - letnie MP nie są wielce porywającym widowiskiem sportowym. Także ja potraktowałem je głównie jako dobrą okazję do skoczniołazostwa.

Następnego dnia z rana wyruszyłem do Mesznej. To pobliska wieś, w której funkcjonowała niegdyś skocznia narciarska, ale ogólnodostępne źródła nie wspominają o niej prawie nic, do czego już zresztą zdążyłem się przyzwyczaić. Chcę żeby między innymi właśnie temu - wydobywaniu informacji o zapomnianych obiektach - służyły moje wyprawy. Stąd też bardzo często bliżej im do turystyki eksploracyjnej, niż do stadionowego groundhoppingu. Ale, niestety, nie zawsze wszystko wychodzi tak, jak mógłbym sobie wymarzyć. Jedynym śladem po skoczni, na który trafiłem, była ulica o nazwie Pod Skocznią. Nie znalazłem tam żadnych pozostałości po obiekcie. Nie potrafiło mi też pomóc kilkoro mieszkańców, których spotkałem na ulicy. Jakby tego było mało, Meszna utonęła we mgle, okraszonej obfitymi opadami deszczu. W takich warunkach nie dało się szukać zapomnianej skoczni. (To jest ten moment, w którym muszę się przeprosić z latem).

Całkiem niedaleko Mesznej znajdują się Wilkowice, miejscowość, która także miała swoją skocznię - trochę bardziej znaną, i popularną choćby wśród geocacherów. Mimo bliskości dwóch wsi przedostanie się z Mesznej do Wilkowic transportem publicznym nie należy do rzeczy najprostszych. Konieczna była przesiadka w Bystrej, gdzie przez godzinę czekania zdążyłem jeszcze trochę zmoknąć. Na szczęście w Wilkowicach przestało padać. W miarę szybko znalazłem starą skocznię, choć po części przesłaniała ją mgła.

Tak prezentuje się pozostałość skoczni w Wilkowicach z dołu. Kolejne krzaczki do kolekcji.
(fot. Mikołaj Szuszkiewicz)

Zeskok oczywiście zarośnięty, próg rozmyty, a najazdu nie ma. Są za to pozostałości po nim w postaci betonowych podpór. Mam wrażenie, jakbym pisał podobne zdania już wielokrotnie, ale cóż na to poradzić, kiedy właśnie w takim stanie jest multum polskich (dawnych) skoczni?

Podpory wieży najazdowej ciągną się dość długo. Na skoczni można było skakać prawie 50 metrów.
(fot. Mikołaj Szuszkiewicz)

Bula była uformowana z kamieni, częsty przypadek na dawnych skoczniach.
(fot. Mikołaj Szuszkiewicz)
Jeszcze na wysokości progu skoczni spotkałem panią zbierającą akurat grzyby (muszę przemyśleć kiedyś połączenie skoczniołazostwa z grzybobraniem!). Na pytanie o skocznie poleciła mi skontaktowanie się z panem Józefem Pawlusiakiem, byłym narciarzem, olimpijczkiem z Lake Placid, specjalistą od dwuboju i bardzo dobrym skoczkiem. Po drodze spotkałem jeszcze inną panią, która poinformowała mnie, gdzie Pana Józefa mogę znaleźć. Pani wskazała mi też jedną ciekawą rzecz, na którą nie zwróciłem uwagi. Na wybiegu skoczni i w jego pobliżu leżały fragmenty mat igelitowych, także pojedyncze nitki. Czyżby fruwano tam także latem?

Jedna z pozostałości igelitu znaleziona w Wilkowicach.
(fot. Mikołaj Szuszkiewicz)

* * *

Pana Józefa Pawlusiaka zastałem w hali sportowej w Wilkowicach. Opowiedział mi nieco o historii tamtejszej skoczni oraz o obiektach pobliskich.

- Skocznia w Wilkowicach funkcjonowały od lat 50. za sprawą trenera Franciszka Klimy. Początkowo jej wielkość wynosiła 28-30 metrów. Posiadała sztuczne oświetlenie - i było ono dużo lepsze niż na przykład w Szczyrku-Biłej. Na początku lat 70. zmodernizowano skocznię - powiększono ją do wielkości 44-45 metrów. Wtedy też dobudowano obok, z prawej strony patrząc od dołu, drugi obiekt - o wymiarach 20-22 metrów. Były też plany zamontowania igelitu i został on nawet przywieziony ze skoczni w Cygańskim Lesie w Bielsku-Białej. Nigdy jednak go nie położono na zeskoku. Po przełomie roku 1989 wszystko zaczęło chylić się ku upadkowi. Upadło włókiennictwo, a wraz z nim klub Włókniarz Bielsko-Biała. W Wilkowicach od lat już się nie skacze - mówił olimpijczyk.

Były dwuboista przypomniał też o innych, zapomnianych już polskich skoczniach.

- W okolicy najbliżej istniała skocznia na Magurce, jakieś 3 kilometry stąd. Miała kamienny próg. W tej chwili nic już po niej nie zostało, choć pamiętam jeszcze, które to było konkretnie miejsce. Często jeździliśmy do Szczyrku. Chodziło się też pieszo do Bystrej, gdzie był kiedyś sześćdziesięciometrowy obiekt. Zostały po nim tylko schody, które stały tam aż do budowy nowych skoczni. Pamiętam też skocznie w Rajczy, Zwardoniu, Suchej Beskidzkiej. Jedna była też w Mesznej. Proszę pytać o nią sołtysa! Poza Beskidami startowaliśmy choćby w Warszawie, gdzie co roku odbywały się tam zawody na Dzień Zwycięstwa 9 maja, czy w Miłkowie pod Karpaczem. Ta ostatnia miała bardzo długi rozbieg. Jechało się i jechało! - wspominał Pawlusiak.

W zapomnienie zdążyła już odejść nieczynna od ponad 15 lat skocznia na Salmopolu w Szczyrku, która dla dwukrotnego mistrza Polski w kombinacji była obiektem szczególnym.

- Na Salmopolu była skocznia normalna, w której budowie brałem udział i oddałem na niej skok otwarcia. Było to świetne miejsce do skoków, panował tam znakomity mikroklimat. Śnieg leżał od jesieni do wiosny, nie było problemów z wiatrem. Ale sama konstrukcja nie była idealna. Co jakiś czas modernizowaliśmy ten obiekt - przede wszystkim rozbieg, który okazał się za krótki. Powstawały dobudówki, podnieśliśmy nawet próg. W końcu doszło do poważniejszego remontu. Skocznia była używana prawie do samego końca, do pożaru, który prawdopodobnie roznieciły jakieś małolaty - mówił były narciarz.

Olimpijczyk porównał też sytuację dawnych i dzisiejszych skoków.

- W Beskidach jest o tyle dobrze, że mamy obecnie najlepszą bazę w Polsce. Malinka... jest jaka jest, ale jest. Przyjeżdżają do nas skakać z Zakopanego. Teraz takie podróże to nie problem, szczególnie że można jechać przez Słowację. Dawniej przemieszczanie się zajmowało dużo więcej czasu i między innymi dlatego skocznie były prawie w każdej wsi. Zresztą... skoki ogólnie bardzo się zmieniły. Skacze się inaczej pod względem technicznym, w zupełnie innym sprzęcie. Albo... tzw. przeliczniki. Niestety, czasami ich stosowanie prowadzi do absurdów, bo nie oddają one chociażby roli bocznego wiatru - komentował Pawlusiak.

Nie zabrakło wspomnień z kariery zawodniczej Józefa Pawlusiaka, brata innych olimpijczyków: Tadeusza i Stanisława.

- W sezonie 1980 byłem w znakomitej formie. Wygrałem wszystkie zawody przed igrzyskami, krajowe i międzynarodowe. Nie poszło tylko na igrzyskach. Taki los. U skoczka narciarskiego wiele rozgrywa się w głowie, ale nie można mówić, że np. któryś z nich boi się skakać na danej skoczni. Skoczkowie to swego rodzaju elita, która bać się nie może i od wczesnej młodości jest do tego przygotowywana. Ja startowałem przede wszystkim w dwuboju. Byłem dobrym skoczkiem, ale biegało mi się też nieźle, dlatego postawiłem na kombinację. Po sezonie olimpijskim na chwilę, w sezonie letnim, odstawiłem dwubój dla samych skoków. Ówczesny trener reprezentacji Tadeusz Kołder powiedział mi wtedy: "Wracaj, bo nie ma kto występować". I wróciłem. Ale zdołałem też zdobyć kilka medali mistrzostw Polski w skokach. Byłem na podobnym poziomie co Piotr Fijas czy Stanisław Bobak - ze wzruszeniem opowiadał były reprezentant kraju.

Pan Józef dziś pracuje w Gminnym Ośrodku Sportu i Rekreacji, jest też radnym w gminie. M.in. dzięki jego staraniom Wilkowice mają od czterech lat dobrze przygotowane trasy biegowe na Magurce. Może kiedyś przyjdzie czas na reaktywację skoków?

* * *

Po rozmowie, która rozjaśniła mi kilka kwestii związanych ze skocznią w Wilkowicach, udałem się na bodaj ostatni tego dnia autobus do Szczyrku. Nie zdążyłem wrócić na skocznie i poszukać pozostałości mniejszego obiektu. Dlatego Wilkowice dopisuję do miejsc, które będę musiał odwiedzić ponownie. Koniecznie.

Powrót do Szczyrku. Nieczynne skocznie w Biłej - za dnia...
(fot. Mikołaj Szuszkiewicz)
Mistrzostwa Polski, zgodnie z oczekiwaniami, nie były porywające, choć miło było spotkać kilkoro znajomych na trybunach i w sektorze prasowym. Podczas tej wyprawy znalazło się miejsce na jeszcze jeden ciekawy akcent.

Przechodząc już w kompletnych ciemnościach pod skoczniami w Biłej, przyszło nam do głowy wejście po zeskoku i rozpoczęcie tradycji skoczniołazostwa nocnego. Wymiękliśmy. Nawet nie w połowie.