piątek, 20 listopada 2015

Skocznie we mgle i rozmowa z J. Pawlusiakiem. "Skoczkowie to elita"

Moi ulubieńcy Skaldowie śpiewali przed laty (i zdarza im się śpiewać po dziś dzień) o dwudziestym szóstym marzeniu. Swoje skoczniowe marzenie w postaci wyprawy nr 26 spełniłem w Beskidach. 
Skalite podczas letnich MP 2015. Zawsze miło obejrzeć sobie jakieś zawody przy okazji skoczniołazostwa.

XXVI wyprawa skoczniowa
9.10.2015 - Szczyrk, Meszna, Wilkowice


Moje wyprawy nieraz potrzebowały pretekstu do organizacji, tak było i tym razem. Pierwszy raz w życiu (!) wybrałem się na mistrzostwa Polski w skokach narciarskich, które tej jesieni odbyły się w Szczyrku. Na podbój Skalitego ruszyłem wspólnie z kolegą Michałem, wziętym narciarskim dziennikarzem, którego z tego miejsca pozdrawiam i muszę jednocześnie rozczarować: tym razem nie będę już narzekał na skoczniołazostwo latem. Ma ono swoje plusy, o czym za chwilę.

Na stoku Beskidka w Szczyrku od jakiegoś czasu smutno.
Po dawnej skoczni "Antoś" ani śladu.
(fot. Mikołaj Szuszkiewicz)

Do niedoszłego miasta-gospodarza MŚ juniorów w 2008 roku (ktoś jeszcze pamięta, z jakim napięciem oczekiwano wówczas zakończenia pracy nad skocznią?) zajechaliśmy w trakcie meczu Polska-Szkocja. W knajpie w centrum Szczyrku pustki - miejscowi chyba woleli przeżywać ten dreszczowiec w domach. A może już po prostu spali. Można było naiwnie pomyśleć, że chcą być pełni sił przed innym wielkim widowiskiem nazajutrz - za miedzą, na Skalitem. Nie ma co się jednak czarować - letnie MP nie są wielce porywającym widowiskiem sportowym. Także ja potraktowałem je głównie jako dobrą okazję do skoczniołazostwa.

Następnego dnia z rana wyruszyłem do Mesznej. To pobliska wieś, w której funkcjonowała niegdyś skocznia narciarska, ale ogólnodostępne źródła nie wspominają o niej prawie nic, do czego już zresztą zdążyłem się przyzwyczaić. Chcę żeby między innymi właśnie temu - wydobywaniu informacji o zapomnianych obiektach - służyły moje wyprawy. Stąd też bardzo często bliżej im do turystyki eksploracyjnej, niż do stadionowego groundhoppingu. Ale, niestety, nie zawsze wszystko wychodzi tak, jak mógłbym sobie wymarzyć. Jedynym śladem po skoczni, na który trafiłem, była ulica o nazwie Pod Skocznią. Nie znalazłem tam żadnych pozostałości po obiekcie. Nie potrafiło mi też pomóc kilkoro mieszkańców, których spotkałem na ulicy. Jakby tego było mało, Meszna utonęła we mgle, okraszonej obfitymi opadami deszczu. W takich warunkach nie dało się szukać zapomnianej skoczni. (To jest ten moment, w którym muszę się przeprosić z latem).

Całkiem niedaleko Mesznej znajdują się Wilkowice, miejscowość, która także miała swoją skocznię - trochę bardziej znaną, i popularną choćby wśród geocacherów. Mimo bliskości dwóch wsi przedostanie się z Mesznej do Wilkowic transportem publicznym nie należy do rzeczy najprostszych. Konieczna była przesiadka w Bystrej, gdzie przez godzinę czekania zdążyłem jeszcze trochę zmoknąć. Na szczęście w Wilkowicach przestało padać. W miarę szybko znalazłem starą skocznię, choć po części przesłaniała ją mgła.

Tak prezentuje się pozostałość skoczni w Wilkowicach z dołu. Kolejne krzaczki do kolekcji.
(fot. Mikołaj Szuszkiewicz)

Zeskok oczywiście zarośnięty, próg rozmyty, a najazdu nie ma. Są za to pozostałości po nim w postaci betonowych podpór. Mam wrażenie, jakbym pisał podobne zdania już wielokrotnie, ale cóż na to poradzić, kiedy właśnie w takim stanie jest multum polskich (dawnych) skoczni?

Podpory wieży najazdowej ciągną się dość długo. Na skoczni można było skakać prawie 50 metrów.
(fot. Mikołaj Szuszkiewicz)

Bula była uformowana z kamieni, częsty przypadek na dawnych skoczniach.
(fot. Mikołaj Szuszkiewicz)
Jeszcze na wysokości progu skoczni spotkałem panią zbierającą akurat grzyby (muszę przemyśleć kiedyś połączenie skoczniołazostwa z grzybobraniem!). Na pytanie o skocznie poleciła mi skontaktowanie się z panem Józefem Pawlusiakiem, byłym narciarzem, olimpijczkiem z Lake Placid, specjalistą od dwuboju i bardzo dobrym skoczkiem. Po drodze spotkałem jeszcze inną panią, która poinformowała mnie, gdzie Pana Józefa mogę znaleźć. Pani wskazała mi też jedną ciekawą rzecz, na którą nie zwróciłem uwagi. Na wybiegu skoczni i w jego pobliżu leżały fragmenty mat igelitowych, także pojedyncze nitki. Czyżby fruwano tam także latem?

Jedna z pozostałości igelitu znaleziona w Wilkowicach.
(fot. Mikołaj Szuszkiewicz)

* * *

Pana Józefa Pawlusiaka zastałem w hali sportowej w Wilkowicach. Opowiedział mi nieco o historii tamtejszej skoczni oraz o obiektach pobliskich.

- Skocznia w Wilkowicach funkcjonowały od lat 50. za sprawą trenera Franciszka Klimy. Początkowo jej wielkość wynosiła 28-30 metrów. Posiadała sztuczne oświetlenie - i było ono dużo lepsze niż na przykład w Szczyrku-Biłej. Na początku lat 70. zmodernizowano skocznię - powiększono ją do wielkości 44-45 metrów. Wtedy też dobudowano obok, z prawej strony patrząc od dołu, drugi obiekt - o wymiarach 20-22 metrów. Były też plany zamontowania igelitu i został on nawet przywieziony ze skoczni w Cygańskim Lesie w Bielsku-Białej. Nigdy jednak go nie położono na zeskoku. Po przełomie roku 1989 wszystko zaczęło chylić się ku upadkowi. Upadło włókiennictwo, a wraz z nim klub Włókniarz Bielsko-Biała. W Wilkowicach od lat już się nie skacze - mówił olimpijczyk.

Były dwuboista przypomniał też o innych, zapomnianych już polskich skoczniach.

- W okolicy najbliżej istniała skocznia na Magurce, jakieś 3 kilometry stąd. Miała kamienny próg. W tej chwili nic już po niej nie zostało, choć pamiętam jeszcze, które to było konkretnie miejsce. Często jeździliśmy do Szczyrku. Chodziło się też pieszo do Bystrej, gdzie był kiedyś sześćdziesięciometrowy obiekt. Zostały po nim tylko schody, które stały tam aż do budowy nowych skoczni. Pamiętam też skocznie w Rajczy, Zwardoniu, Suchej Beskidzkiej. Jedna była też w Mesznej. Proszę pytać o nią sołtysa! Poza Beskidami startowaliśmy choćby w Warszawie, gdzie co roku odbywały się tam zawody na Dzień Zwycięstwa 9 maja, czy w Miłkowie pod Karpaczem. Ta ostatnia miała bardzo długi rozbieg. Jechało się i jechało! - wspominał Pawlusiak.

W zapomnienie zdążyła już odejść nieczynna od ponad 15 lat skocznia na Salmopolu w Szczyrku, która dla dwukrotnego mistrza Polski w kombinacji była obiektem szczególnym.

- Na Salmopolu była skocznia normalna, w której budowie brałem udział i oddałem na niej skok otwarcia. Było to świetne miejsce do skoków, panował tam znakomity mikroklimat. Śnieg leżał od jesieni do wiosny, nie było problemów z wiatrem. Ale sama konstrukcja nie była idealna. Co jakiś czas modernizowaliśmy ten obiekt - przede wszystkim rozbieg, który okazał się za krótki. Powstawały dobudówki, podnieśliśmy nawet próg. W końcu doszło do poważniejszego remontu. Skocznia była używana prawie do samego końca, do pożaru, który prawdopodobnie roznieciły jakieś małolaty - mówił były narciarz.

Olimpijczyk porównał też sytuację dawnych i dzisiejszych skoków.

- W Beskidach jest o tyle dobrze, że mamy obecnie najlepszą bazę w Polsce. Malinka... jest jaka jest, ale jest. Przyjeżdżają do nas skakać z Zakopanego. Teraz takie podróże to nie problem, szczególnie że można jechać przez Słowację. Dawniej przemieszczanie się zajmowało dużo więcej czasu i między innymi dlatego skocznie były prawie w każdej wsi. Zresztą... skoki ogólnie bardzo się zmieniły. Skacze się inaczej pod względem technicznym, w zupełnie innym sprzęcie. Albo... tzw. przeliczniki. Niestety, czasami ich stosowanie prowadzi do absurdów, bo nie oddają one chociażby roli bocznego wiatru - komentował Pawlusiak.

Nie zabrakło wspomnień z kariery zawodniczej Józefa Pawlusiaka, brata innych olimpijczyków: Tadeusza i Stanisława.

- W sezonie 1980 byłem w znakomitej formie. Wygrałem wszystkie zawody przed igrzyskami, krajowe i międzynarodowe. Nie poszło tylko na igrzyskach. Taki los. U skoczka narciarskiego wiele rozgrywa się w głowie, ale nie można mówić, że np. któryś z nich boi się skakać na danej skoczni. Skoczkowie to swego rodzaju elita, która bać się nie może i od wczesnej młodości jest do tego przygotowywana. Ja startowałem przede wszystkim w dwuboju. Byłem dobrym skoczkiem, ale biegało mi się też nieźle, dlatego postawiłem na kombinację. Po sezonie olimpijskim na chwilę, w sezonie letnim, odstawiłem dwubój dla samych skoków. Ówczesny trener reprezentacji Tadeusz Kołder powiedział mi wtedy: "Wracaj, bo nie ma kto występować". I wróciłem. Ale zdołałem też zdobyć kilka medali mistrzostw Polski w skokach. Byłem na podobnym poziomie co Piotr Fijas czy Stanisław Bobak - ze wzruszeniem opowiadał były reprezentant kraju.

Pan Józef dziś pracuje w Gminnym Ośrodku Sportu i Rekreacji, jest też radnym w gminie. M.in. dzięki jego staraniom Wilkowice mają od czterech lat dobrze przygotowane trasy biegowe na Magurce. Może kiedyś przyjdzie czas na reaktywację skoków?

* * *

Po rozmowie, która rozjaśniła mi kilka kwestii związanych ze skocznią w Wilkowicach, udałem się na bodaj ostatni tego dnia autobus do Szczyrku. Nie zdążyłem wrócić na skocznie i poszukać pozostałości mniejszego obiektu. Dlatego Wilkowice dopisuję do miejsc, które będę musiał odwiedzić ponownie. Koniecznie.

Powrót do Szczyrku. Nieczynne skocznie w Biłej - za dnia...
(fot. Mikołaj Szuszkiewicz)
Mistrzostwa Polski, zgodnie z oczekiwaniami, nie były porywające, choć miło było spotkać kilkoro znajomych na trybunach i w sektorze prasowym. Podczas tej wyprawy znalazło się miejsce na jeszcze jeden ciekawy akcent.

Przechodząc już w kompletnych ciemnościach pod skoczniami w Biłej, przyszło nam do głowy wejście po zeskoku i rozpoczęcie tradycji skoczniołazostwa nocnego. Wymiękliśmy. Nawet nie w połowie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz