Niejednego wywiadu udzieli jeszcze w swoim życiu Peter Prevc. (fot. Mikołaj Szuszkiewicz) |
To były najlepsze jak dotąd zawody w sezonie. Już pierwsza seria była niewiarygodnym popisem tych, których zazwyczaj zwiemy lotnikami - skoczków, którzy do perfekcji opanowali umiejętność fruwania na największych obiektach. Po raz kolejny objawił się nam geniusz najwspanialszego weterana z Japonii - Noriakiego Kasai, który wystrzelił z progu w Tauplitz jak z procy i jako pierwszy w ten weekend pobił rekord skoczni. Ale najlepszy wynik w historii Kulm został poprawiony niedługo później. Dokonał tego ten, na którego ostatnimi czasy nie ma mocnych; pochodzący z niewielkiej Słowenii, niewielkiej, a przecież ojczyzny niejednego znakomitego skoczka. Jednak takiego, jak Peter Prevc ten górski kraj jeszcze chyba nie miał. Królewska korona, którą nałożyłem Peterowi ja i wielu innych obserwatorów, nawet nie zadrżała po pierwszym skoku. Raczej przybyło jej dodatkowych klejnotów, bowiem monarcha skoczył 243 metry i o 2,5 m poprawił osiągnięcie Japończyka.
Ale korona zadrżała w drugiej serii. W serii, którą popsuło jury, trzymając z godnym podziwu uporem belkę na poziomie niskim na tyle, że loty powyżej 220 metrów nie były możliwe. To wykorzystał spec od szybkiego najazdu i drugi skoczek po I rundzie, rewelacja sezonu - Kenneth Gangnes. Jego 216 metrów dały mu prowadzenie. Prevc, który trafił akurat na początek solidnych opadów śniegu, lądował kilka metrów wcześniej. Król przegrywał po pierwszej połowie rywalizacji.
Trzecia seria to znów genialne loty. Wydawało się, że swojego skoku nie skończy Johann Andre Forfang. Mistrz świata juniorów lądował na 240 metrze, ale próbę zakończył niegroźnym upadkiem. To nie przeszkodziło mu okazać wielkiej radości ze swojego wyczynu. Oby więcej takich zawodników! Zawsze w takiej sytuacji przypomina mi się przeszczęśliwy Jurij Tepes - tuż po nieustanych 220 metrach w Harrachowie. Można się było zastanowić, czy po skróceniu rozbiegu po Forfangu 240 pęknie po raz kolejny. Można było, ale nawet nie było warto mieć jakichkolwiek wątpliwości.
Peter Prevc, jak w pierwszym skoku, z atomową mocą wzbił się w powietrze. Kolejny raz wydawało się, jakby trochę skręcił się w powietrzu nad bulą, w trakcie lotu poprawiał się i wiercił, aby trafić w optymalny korytarz. Trafił. Lądował prawie na wypłaszczeniu. Któż inny mógłby tu odlecieć na 244 metry? Nie zrobił tego zamykający listę startową Kenneth Gangnes, choć jego skok zasługuje na największe pochwały. Przy jeszcze obniżonej belce 238,5 metra było wspaniałym popisem. Korona jednak pozostała na swoim miejscu. Prevc mistrzem świata. Dlaczego po trzech, a nie czterech skokach? Niestety wiatr opanował Kulm w takim stopniu, że czwartej serii nie udało się już rozegrać. Szkoda, ale lepsze to, niż skoki wypaczone przez niekorzystną pogodę.
Na podium, prócz Prevca i Gangnesa znalazł się jeszcze Stefan Kraft. Jego skoki były dalekie i wyrównane, choć żaden z nich nie był godzien wielkiej euforii (chyba że u licznie zgromadzonej na trybunach miejscowej publiczności, która dzielnie kibicowała swojemu rodakowi). Zaraz za podium znaleźli się wspomniani wcześniej Forfang i Kasai. Szóste miejsce przypadło Freundowi. Broniącemu tytułu z Harrachova (mistrzostw słabych i storpedowanych przez wiatr) Niemcowi wyraźnie na Kulm nie szło. Zdecydowanie lepiej spisywał się za to rekordzista świata, siódmemu Andersowi Fannemelowi, ale w trzecim skoku trafił na koszmarne warunki i nie doskoczył nawet do 180 metra.
Nie było wielkich zaskoczeń jeśli chodzi o nazwiska w czołówce. Nieco słabsza (a i tak niezła) dyspozycja Freunda wcale nie musi mieć swojego dalszego ciągu na mniejszych skoczniach w PŚ. Kto wie, czy Niemiec nie utraci jednak swojej drugiej pozycji w stawce na rzecz uskrzydlonego srebrnym medalem MŚ Gangnesa.
Pozytywnie należałoby ocenić występ Polaków, szczególnie Dawida Kubackiego, który skakał powtarzalnie i zdołał zająć 15. miejsce. W konkursie drużynowym o medal raczej nie zawalczymy, ale pomijając Kamila Stocha, nasi skoczkowie chyba powoli wychodzą z marazmu. Szkoda, że dopiero teraz. Dla samego mistrza olimpijskiego z Soczi odpadnięcie w kwalifikacjach było być może terapią szokową. W wolnych treningach skakał już nieco lepiej, ale więcej będzie wiadomo w niedzielę. W drużynie zapewne się zmieści, bo Piotr Żyła skacze od Stocha jeszcze gorzej. Trzymajmy jednak kciuki za obu, bo mimo kryzysu formy to wciąż dwaj najlepsi polscy skoczkowie, którzy mogą nam dać jeszcze wiele radości.
Nie byłbym sobą, gdybym nie zaakcentował dobrych występów wybranych skoczków reprezentujących kraje "drugiego garnituru". Tu przede wszystkim znakomity Vincent Descombes Sevoie, którego radość po skokach udziela się chyba każdemu oglądającemu zawody. Dziś skończył rywalizację na 13. miejscu, co jest jego najlepszym osiągnięciem na imprezie mistrzowskiej. Sporego pecha miał za to przedstawiciel mojej ulubionej, po polskiej, reprezentacji. Kanadyjczyk Mackenzie Boyd Clowes na treningach fruwał jak nakręcony, ale w zawodach dwukrotnie zwiały go podmuchy z tyłu. A mogło się skończyć wyżej, niż na 27. miejscu.
W rywalizacji drużyn o złoto powinni bić się Norwegowie ze Słoweńcami. Brąz raczej dla Austriaków lub Niemców. Piąte miejsce dla Polski? Jak na obecną sytuację byłoby naprawdę pięknie, choć chrapkę nawet na medal będą mieli Czesi z rewelacyjnym młodzieniaszkiem Vancurą. Weryfikacja przypuszczeń w niedzielę. O ile pozwoli pogoda.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz