niedziela, 8 stycznia 2017

Tytanowy

Sześćdziesiąta piąta edycja TCS była naznaczona kontuzjami, chorobami i różnymi przypadłościami, na które zapadali wszyscy kolejni faworyci imprezy. Nie da się ukryć, że najbardziej drżeliśmy o zdrowie Kamila Stocha. Nie pamiętam, kiedy ostatnio przeżywałem taką nerwówkę, jak tuż przed konkursem-farsą w Innsbrucku. 


Heroizm

Tuż po upadku „Rakiety z Zębu” w serii próbnej Twitter gotował się, co chwilę wydając na świat sprzeczne informacje. Wystartuje czy nie wystartuje? Co z barkiem? Co z obojczykiem? Co z udem? Wreszcie na ekranie telewizora postać doktora Winiarskiego, który obwieszcza, że Kamil wystartuje. Ale mówi to kompletnie bez przekonania. I znów pytania, które zadawałem sobie ja i z pewnością wielu z Was. Być może zadawał je sobie także sam mistrz olimpijski. Ryzykować? Warto?

Zaryzykował. Nie mógł podjąć lepszej decyzji, choć po jedynym skoku konkursowym na Bergisel jednak bolało. Wytrzymał do Bischofshofen. Kolejny nerwowy moment – tuż przed I serią treningową na skoczni Paula Ausserleitnera. Następne pytania do kolekcji: Czy jest w pełni sił? Czy jest w formie? Szybko rozwiane wątpliwości – najdłuższy skok rundy. Ale byłoby to za proste, gdyby już wtedy mielibyśmy być spokojni. Podobno znowu twarde lądowanie. Znów ból. Tym razem uspokojono nas trochę szybciej. Nic się nie stało, oby dotrwać do piątku. A w piątek była już tylko kropka nad i.

Nie będzie przesadą, jeśli wobec wszystkich zaistniałych okoliczności, nazwę triumf Kamila Stocha w 65. Turnieju Czterech Skoczni heroicznym. Oprócz tego, że te kilka dni na przełomie lat 2016 i 2017 były dla Polaka wielkim wysiłkiem fizycznym, to musiało być także przeogromne wyzwanie mentalne. Stoch temu wyzwaniu podołał. Wójt Poronina Bronisław Stoch, krewny mistrza, mówił na antenie jednej z telewizji o swoim imienniku, ojcu Kamila: „to był jego pierwszy trener, ale nie trener sportowy, a trener duszy”. Dzięki tej zahartowanej duszy, Kamil, wieki temu zwany „Funakim z Podhala” i „12-letnim przedskoczkiem z Wielkiej Krokwi” zdobył skokowego wielkiego szlema, a przy okazji uwielbienie tysięcy kibiców.

Nie był sam

Ten triumf smakował inaczej, niż dotychczasowe sukcesy Stocha. Być może nawet lepiej. Bo zawsze sportowy sukces cieszy wyjątkowo, kiedy dotyczy kogoś, kto już niejeden raz udowodnił swoją mistrzowską klasę, ale potem zdarzył mu się mniejszy lub większy kryzys. Wyjście z dołka na sam szczyt to w końcu droga dłuższa, niż start wspinaczki od podnóża. Co ważne, na szlaku ku wierzchołkowi, zwieńczonemu Złotym Orłem, Kamil nie był sam.

Niedawno rozmawiałem z Jarosławem Węgrzynkiewiczem, trenerem reprezentacji na początku lat 90. Wspominał o tym, że przed igrzyskami w Albertville kombinezony dla skoczków dotarły tuż przed zawodami, i to wyłącznie dzięki hojności jednego z przedsiębiorców, a zdarzało się, że zawodnikom trzeba było smarować po pół narty, bo na więcej smarów po prostu nie było kadry stać. Lepsze czasy przyszły dopiero na przełomie mileniów. Pamiętacie słynnych „doktorów” - Jana Blecharza i Jerzego Żołądzia? Psycholog i fizjolog byli wówczas nowością w sztabie reprezentacji Polski, stworzonym przez Apoloniusza Tajnera. Wprowadzili jakość, której naszej kadrze wcześniej brakowało.

Dziś Stoch, Żyła, Kot i reszta dysponują jeszcze szerszym, wykwalifikowanym i dobrze opłacanym sztabem. Mają najnowszy sprzęt i fachową opiekę medyczną. Mają trenera Horngachera, którego wybór okazuje się strzałem w dziesiątkę. Mają dyrektora-koordynatora-legendę Małysza, bez którego polskie skoki stałyby w miejscu. Wspomniałem już o doktorze Aleksandrze Winiarskim. Wyróżnić należy także fizjoterapeutę Łukasza Gębalę. Obaj dokonywali cudów. Cały sztab, ale także koledzy-kadrowicze, którzy przecież sami walczyli (ze świetnym skutkiem) o swoje, zgodnie pracowali na sukces jednego człowieka. I wydaje się, że w takiej atmosferze nasi obecni „doktorzy” wyleczyliby rozłożonego przed Innsbruckiem Stefana Krafta jednym spojrzeniem. Na szczęście nie pracują dla reprezentacji Austrii.

Echa przeszłości

Aż głupio mi o tym pisać, ale te wspaniałe sukcesy Polaków mogą odrobinkę zasmucić kogoś, kto pasjonuje się rodzimymi skokami narciarskimi, także w kontekście historycznym. Bo przecież przez tyle lat hołubiliśmy sukcesy, które nagle, przy dzisiejszych wyczynach naszych Orłów, nieco bledną (pomijam zawsze jaskrawo świecące zjawisko nadprzyrodzone zwane Adamem Małyszem). Ale chyba nie warto myśleć o tym w ten sposób, bo każdy jeden sukces zawsze daje nam nadzieję na kolejny, tworząc swoisty ciąg przyczynowo-skutkowy. Dawni polscy mistrzowie na pewno są dumni z tych obecnych, nawet jeśli nie doczekali tych czasów i oglądają zawody gdzieś z góry.

A skoro już o przeszłości, na koniec wrócę wspomnieniami do 2011 roku. Ten przesycony symboliką Puchar Świata w Zakopanem. Trzy konkursy, pierwszy wygrany przez Adama Małysza (ostatni triumf w karierze), w ostatnim – upadek Orła z Wisły i pierwsze w życiu zwycięstwo Stocha. Nie zapomnę wieczornego spaceru Krupówkami tamtej niedzieli. Było dość spokojnie, ale w oddali zaczęły być słyszalne okrzyki „Kamil Stoch! Kamil Stoch”, wznoszone przez zbliżającą się kilkunastoosobową grupkę kibiców. Nagle jeden z nich zawołał mnie po imieniu. Dołączyłem. Okazało się, że to moi znajomi Skoczkowie z Łodzi wraz z przyjaciółmi. Czy wtedy ktoś z nas mógł przypuszczać, że bohater tamtego wieczoru będzie za kilka lat wymieniany w jednym rzędzie z Nykaenenem, Weissflogiem, Bredesenem i Morgensternem jako jeden z tych, którzy zdobyli w skokach praktycznie wszystko, co było do zdobycia?

Często powtarza się, że Kamil Stoch jest z Zębu, ale chyba trzeba powiedzieć, że jest z całej szczęki. I to tytanowej.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz