poniedziałek, 23 grudnia 2013

Koniec epoki romantyzmu?

To, co wyprawiają Polacy w tym sezonie jeszcze zupełnie niedawno wydawałoby się całkowicie nie do pomyślenia. Historia polskich skoków od zawsze naznaczona była pięknymi niedosytami i szlachetnymi niepowodzeniami. To historia bohaterów romantycznych, tragicznych wręcz, którzy tańczyli wokół szczęścia, ale niepomyślny los nie pozwalał im do tego szczęścia doskoczyć. Niemal jak w greckiej tragedii (i nie chodzi mi tu o skoki Nikosa Polichronidisa). Czy ta epoka wreszcie się kończy?

Robert Mateja (fot. Mikołaj Szuszkiewicz)
Pierwszym wielkim bohaterem polskich skoków był Stanisław Marusarz. Legendarny "Dziadek" to postać wybitna. Był być może najlepszym narciarzem swoich czasów, ale nigdy nie potwierdził tego złotym medalem mistrzostw świata bądź igrzysk olimpijskich. Najbliżej było w 1938 roku w Lahti. Tam, według relacji z epoki, zasłużył na zwycięstwo. Oznaka fatum? Norweski sędzia, który naciskał na niższą notę dla Polaka. To spowodowało, że złoto zdobył - uwaga, uwaga - reprezentant Norwegii, Asbjoern Ruud (jeden ze słynnych braci). Był to szok dla publiczności, która widziała zwycięstwo Marusarza. Sam Ruud chciał nawet oddać medal, lecz Polak nie zgodził się na to. Tym sposobem, "Dziadek" pozostał ze srebrnym medalem, a na pierwszą złotą śnieżynkę FIS-u czekaliśmy aż do 1972 roku.

Nie można zapomnieć o innym znakomitym zawodniku, czyli Józefie Przybyle. "Beskidzki Jastrząb" był postrachem całej światowej czołówki. Potrafił bić rekordy skoczni i wygrywać międzynarodowe zawody. Nigdy jednak nie zdobył medalu na choćby jednej z największych imprez. A było bardzo blisko. Przed ostatnim (!) skokiem w Bischofshofen był liderem Turnieju Czterech Skoczni 1963/64. Oznaka fatum? Skoku nie ustał i w Turnieju zajął ostatecznie siódme miejsce. Tak blisko, a tak daleko...

Czyż doskonałym przykładem romantycznego bohatera polskich skoków nie jest Wojciech Fortuna? Młody skoczek złapał Pana Boga za nogi, zdobywając złoto olimpijskie i jednocześnie mistrzostwo świata w Sapporo. A przecież wcale nie miało go być w kadrze (pomogła mu, między innymi, kontuzja... Przybyły). Oznaka fatum? Po sukcesie przyszły problemy. Młody mistrz nie poradził sobie z popularnością. Zaczął romans z alkoholem i nigdy nie zbliżył się nawet do sukcesu odniesionego w Japonii (swoją drogą, nie mogę się już doczekać, kiedy trafi do mnie najnowsza biografia Fortuny pt. "Wojciech Fortuna. Skok do piekła")...
 
Oprócz tych zawodników, pamięta się chociażby historie Zdzisława Hryniewieckiego, który będąc olimpijskim faworytem, zaliczył tragiczny upadek na treningu w Wiśle i do końca życia nie odzyskał pełnej sprawności fizycznej, Tadeusza Pawlusiaka, który prowadził po I serii mistrzostw świata i upadł w drugim skoku, czy Roberta Matei, utalentowanego skoczka, który przy lepszych notach za styl mógł być medalistą MŚ, a i tak pamiętany jest przez młodsze pokolenia jedynie jako "Kapitan Grawitacja". 

Polakom zazwyczaj czegoś brakowało, by brylować. Złe warunki. Źli sędziowie. Fatum. Nie ironizuję, przez lata pech nie opuszczał polskich skoczków, choć oczywiście nie mam zamiaru usprawiedliwiać w ten sposób wszystkich niepowodzeń. Część z nich wynikała z przedziwnych kompleksów, wynikających ze słabego przygotowania psychicznego. Zwycięstwa przychodziły z łatwością jedynie Adamowi Małyszowi, ale elementów romantycznych i tragicznych w jego karierze było mnóstwo...

Ten sezon Pucharu Świata pokazuje, że Polacy mogą wygrywać. z wielką ambicją, seryjnie, bez względu na warunki czy klasę rywali. Co ważne, wygrywać jest w stanie nie tylko jeden nasz zawodnik, ale kilku. Tak nie było jeszcze nigdy w historii. Coś wyjątkowego dzieje się na naszych oczach. Ale z ogłoszeniem końca epoki romantyzmu w polskich skokach narciarskich chcę się wstrzymać do igrzysk w Soczi. To one będą głównym punktem sezonu. I to tam okaże się, czy reprezentacja Polski w pełni zasługuje na miano prawdziwej rewelacji.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz