Czy Kamil Stoch powinien wygrać wczorajsze zawody w Wiśle? Kiedy zauważono, że Wellinger przy obniżonej przez trenera belce nie osiągnął 95% wielkości skoczni im. Adama Małysza, Trener Łukasz Kruczek stwierdził, że wszystko jest w porządku. O co chodzi w całej tej sytuacji?
Należałoby zacząć od tego, że według nowych przepisów Międzynarodowej Federacji Narciarskiej, trener może poprosić o obniżenie belki swojemu zawodnikowi, jednak z pewnym zastrzeżeniem. Rekompensata za różnicę w długości najazdu zostanie skoczkowi przyznana tylko wtedy, kiedy skoczy co najmniej na odległość równą wartości 95% Hill Size, czyli wielkości skoczni, która blisko dekadę temu zastąpiła tzw. punkt sędziowski - jako orientacyjna wartość lepiej oddająca rozmiar skoczni od samego punktu K.
Na Malince HS wynosi 134 metry. Prosta matematyka: 95% z takiej liczby to 127,3 metra. Wiadomo jednak, że w skokach narciarskich podaje się odległości z dokładnością do połówek metra. I co z tym fantem zrobić? Jeżeli zawodnik musi skoczyć co najmniej 127,3 m, to logiczne wydawałoby się, że najmniejszą odległością, którą powinien uzyskać, jest 127,5 metra. Tyle wczoraj Anderas Wellinger nie skoczył (osiągnął 127 m).
Czym jednak jest faktycznie to 127 metrów w skokach narciarskich? Kiedy zawodnik ląduje na odległości, załóżmy, 125,49 m, jego oficjalnym wynikiem nie jest 125,5 metra, a jedynie 125. Wynika to z tego, że odległości zaokrąglane są w dół do najbliższej połówki. Wychodzi więc na to, że Wellinger mógł skoczyć faktycznie 127,3 m (albo nawet nieco dalej), ale uznano mu 127 metrów (mógł też skoczyć np. 127,2 m). Oczywiście, faktyczna "fizyczna" odległość skoczka (zmierzona z większą dokładnością) nie jest nigdzie odnotowywana i brana pod uwagę, tak więc Niemiec formalnie skoczył 127 m i ani centymetr więcej. Ile było faktycznie - nie dowiemy się.
W sposobie zaokrąglania odległości stosowanym przez FIS widzę jedyne usprawiedliwienie dla zaistniałej sytuacji. 127,3 m zawiera się w "oficjalnych" (zaokrąglonych) stu dwudziestu siedmiu metrach. Zapewne dlatego też uznano, że wystarczy zmieścić się w przedziale, który "daje" w tabeli wynik 127 m. Tak umówili się trenerzy i dlatego nasz szkoleniowiec nie protestował (warto jeszcze zwrócić uwagę na to, że na oficjalnych
listach startowych kwalifikacji, wartość 95% w ramce z technikaliami
została podana jako 127,3 m. Na liście głównego konkursu było to już 127
m). Wszystko więc wskazuje na to, że FIS-owskie przepisy pozostawiają
dowolność interpretacyjną, która w tym przypadku umownie wykorzystywana
jest na korzyść zawodnika. Czy słusznie? Moim zdaniem nie do końca.
Dyskutujemy o naprawdę niewielkich różnicach w długościach skoku. Wydawałoby się, że sprawa jest błaha i niewarta zachodu, ale te centymetry decydują nierzadko o kolejności na podium. Gdyby Kamil Stoch wczoraj wygrał, miałby dwadzieścia punktów więcej w klasyfikacji generalnej PŚ. Biorąc pod uwagę zaciętą rywalizację w czubie tabeli, to dużo. Myślę, że sytuacja z Wisły powinna być impulsem dla FIS-u, by doprecyzować zasady rozgrywania zawodów. Swoją drogą, kto wie co by było, gdyby na miejscu Stocha znalazł się któryś z Austriaków...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz