Pan Franciszek Gąsienica Groń. (fot. Mikołaj Szuszkiewicz) |
Nazwisko Pana Franciszka na zawsze pozostanie w annałach polskiego sportu. Wszystko dzięki osiągnięciu, któremu nie podołały wcześniej takie sławy, jak Stanisław Marusarz czy Bronisław Czech. W 1956 roku igrzyska olimpijskie odbywały się we włoskiej Cortinie d'Ampezzo. Franciszek Gąsienica-Groń wcale miał do Włoch nie jechać... W zawodnika, który z jednej strony nie był już dawno w wieku juniorskim, a z drugiej - nie miał specjalnego doświadczenia, mało kto wierzył. Wyjątkiem był trener kadry Marian Woyna Orlewicz. Pamiętajmy jednak, że były to czasy, w których więcej do powiedzenia od trenera mieli tzw. decydenci...
Ostatecznie Gronia zabrano na zawody przedolimpijskie do szwajcarskiego Le Brassus, gdzie... wygrał kombinację. Nie było wyjścia, musiał jechać do Cortiny. Na treningach spisywał się rewelacyjnie. Gdy wreszcie przyszedł moment właściwej rywalizacji, Franciszek Gąsienica Groń, startujący już jako jeden z głównych faworytów, przewrócił się w pierwszym skoku. Był to dla niego wielki cios, ale pozbierał się na dwie kolejne serie i ostatecznie przed biegiem był dziewiąty i wcale nie bez szans na poprawienie lokaty. "Biegłem jak w transie" - wspomina rywalizację na trasie. Gdy dobiegł do mety, dowiedział się, że zdobył brązowy medal olimpijski. Jako pierwszy polski zimowy sportowiec w historii.
Kariera Franciszka Gąsienicy Gronia na skoczniach i trasach nie trwała długo. Po medalowych igrzyskach zdobył jeszcze kilka krążków na mistrzostwach Polski w skokach i kombinacji. Trudnym momentem dla Pana Franciszka był bardzo poważny upadek podczas Memoriału Bronisława Czecha i Heleny Marusarzówny. Być może był to jeden z czynników, dla których przygoda z elitarnym narciarstwem medalisty z Cortiny, nie potrwała już zbyt długo. Po zakończeniu kariery został trenerem, a pod swoją opieką miał wielu znakomitych sportowców. Olimpijskie tradycje rodzinne, startem w Salt Lake City 2002, podtrzymał wnuk Pana Franciszka, Tomasz Pochwała.
Dla mnie osobiście postać Franciszka Gąsienicy Gronia jest szczególna z dwóch powodów. Pierwszy powód jest prozaiczny - to drobny związek z moim rodzinnym miastem. Zanim Pan Franciszek trafił do narciarskiej kadry, odbywał służbę wojskową, podczas której startował na żołnierskich zawodach jako przedstawiciel wielu dyscyplin sportu. Wśród nich była piłka nożna. Franciszek Gąsienica Groń grał krótko dla łódzkiego GWKS-u - i to jako partner w ataku dla słynnego Ernesta Pohla!
Drugim powodem jest fakt, iż miałem okazję Franciszka Gąsienicę Gronia poznać osobiście. Stało się to niemal równo rok temu w Zakopanem. Dzięki uprzejmości żony Mistrza, Pani Czesławy, zwiedziłem salkę z trofeami, m.in. z historycznym brązowym krążkiem z Cortiny (i brązową śnieżynką FIS-u, bowiem wówczas igrzyska olimpijskie miały jednocześnie rangę mistrzostw świata). Udało mi się także krótko porozmawiać z Panem Frankiem, który wspominał lata szczytu swojej kariery. Słynnego medalistę zapamiętam jako bardzo spokojnego, pogodnego i uśmiechniętego człowieka. A wspólne zdjęcie pozostanie dla mnie na zawsze jedną z najcenniejszych pamiątek.
Spoczywaj w pokoju, Panie Franciszku!
Przy pisaniu tekstu korzystałem z książki Wojciecha Szatkowskiego pt. "Od Marusarza do Małysza".
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz