Phillip Sjøen po upadku w Wiśle (fot. Mikołaj Szuszkiewicz) |
Anders Bardal i Anders Jacobsen. Jeżeli w ostatnich latach coś spetakularnego działo się w norweskich skokach, działo się to za sprawą któregoś z tych panów. Ten pierwszy przez lata był w szerokiej czołówce, jednak nie kojarzono go z wielkimi triumfami. W wieku trzydziestu lat przypomniało mu się, że ma zadatki na mistrza i rozpoczął marsz po trofea, które przespał za młodu. I tak: zdobył Kryształową Kulę, złotą gwiazdkę FIS-u za mistrzostwo świata, a w Soczi brązowy medal olimpijski. Drugi z Andersów do Pucharu Świata został wprowadzony w wieku prawie 22 lat. Będąc anonimową postacią dla szerokiej publiczności, zaczął karierę niemalże od zgarnięcia Kuli. Na drodze stanął mu jedynie natchniony Adam Małysz.
To właśnie późny wiek debiutów (Jacobsen, Pettersen, Evensen) oraz późny wiek osiągania sukcesów (Bardal, Ljoekelsoey, Bystoel) charakteryzują norweskie skoki XXI wieku. Zdarza się, że zupełnie nagle pojawia się w stawce młodzieżowiec, który szokuje wszystkich ponadprzeciętnymi wynikami. Jeżeli w podobnej roli występuje Norweg, możemy być prawie pewni bez zaglądania w metrykę, że ten skoczek wiek juniorski ma już za sobą. Nawet jeśli nie słyszeliśmy o jego wielkich sukcesach w ulubionych przez Polaków imprezach typu mistrzostwa świata juniorów. W Norwegii nie ma miejsca na historie w stylu Schlierenzauera, Prevca czy Morgensterna. Przedstawiciele narodu, który stworzył skoki narciarskie, do wygrywania dojrzewają długo.
Być może norwescy trenerzy, kierując w ten sposób swoimi zawodnikami, nie chcą dopuścić do powtórki z Tommy'ego Ingebrigtsena. W sezonie 1994/95 brakowało dla tego osiemnastolatka brakowało miejsca w kadrze. Kiedy został mistrzem świata juniorów, zdecydowano że pojedzie na seniorski czempionat do kanadyjskiego Thunder Bay. Wygrał. Gdy wydawało się, że może zawojować światowe skoki na lata, Tommy oczekiwań spełnić nie zamierzał. Mimo zajmowanych od czasu do czasu miejsc na podium w pojedynczych zawodach, nigdy nie był w pierwszej dziesiątce klasyfikacji końcowej PŚ. Wyróżniał się szczególnie w lotach, a nagły przebłysk miał jeszcze na mistrzostwach świata w 2003, kiedy zdobył srebro. Choć był silnym punktem drużyny (m.in. MŚ w lotach 2004 i 2006), indywidualnie był tylko dobrym zawodnikiem.
Teraz w Norwegii znienacka pojawia się ktoś, kto debiutuje w zawodach najwyższej rangi wcześniej niż Jacobsen, a może zawojować stawkę prędzej niż Bardal i na dłużej niż Inge. To Phillip Sjøen. Z rzuceniem na głęboką wodę wahano się w przypadku Velty, Fannemela czy Stjernena. Choć wróżę im jeszcze kilka miłych chwil (z pewnością na "mamutach"), to jednak Sjøena, a nie któregoś z nich, widzę jako lidera ekipy w erze "po Bardalu". Młodzian skacze niezwykle przebojowo i ma apetyt na wygrywanie, który będzie rósł w miarę jedzenia. Mam wrażenie, że to pierwszy od dawna "nowy" skoczek norweski, którego stać na sukcesy w mistrzowskim stylu. Jak to wytłumaczyć? Może to po prostu intuicja, która wyrobiła się u mnie po ponad kilkunastu latach śledzenia skoków? Tak czy inaczej, wszyscy widzimy, że Phillip dalekiego skakania się nie boi. Jeszcze kilka konkursów wstecz zaliczał upadki przy dalekich odległościach, ale już w Hakubie, skacząc 134,5 metra, zachował zimną krew. Wylądował pewnie i bezpiecznie, w przeciwieństwie do innego młodego Norwega, Daniela Andre Tande.
Było już wielu takich młodych skoczków, którym wróżono wielkie kariery. O niektórych nie pamięta już nikt. Nikt też nie może stwierdzić, czy ze Sjøenem nie będzie podobnie. Dlatego nigdy nie zawieszam medali na szyjach zawodników zanim staną do rywalizacji. Jeśli jednak duży potencjał jest zauważalny, to warto się temu przyglądać, bowiem historie utalentowanych skoczków wiele nas uczą. Przed Phillipem, który wyskakuje nam niczym z konopi, wiele pracy. I w dużej mierze od niego samego zależy, czy będzie nowym Harrim Ollim, czy raczej Thomasem Morgensternem. Życzę mu oczywiście tego drugiego.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz