czwartek, 30 października 2014

XIX wyprawa skoczniowa - Mityczne Králiky



Grand Prix w Wiśle już drugi rok z rzędu było okazją do odbycia wielkiej wyprawy. W 2013 roku wraz z Kolegami Skoczniołazami zwiedziliśmy rekordową liczbę skoczni w Polsce i w Czechach. Tym razem zdecydowaliśmy się postawić nie na ilość, a na spektakularność wyprawy. Wyprawy poniekąd z gatunku tych odkrywczych. Ale od początku.

XIX wyprawa skoczniowa - 27 lipca 2014


Jest kilka takich skoczni na świecie, które fascynowały mnie i moich kolegów od kiedy tylko dowiedzieliśmy się o ich istnieniu. Myślę, że każdą z nich łączy jeden wspólny mianownik – tajemniczość. Bo im mniej wiadomo o danej skoczni, tym skoczniołaz ma większą chęć jej zwiedzenia. Dużo wiadomo na przykład o Grosse Muhlenkopfschanze w Willingen. Bez wahania wielu kibiców skoków stwierdzi, że jest to największa skocznia na świecie z kategorii dużych. To tam pierwszy raz na tego typu obiekcie padło 150 metrów. Gdy więc okazało się, że pod Bańską Bystrzycą na Słowacji istnieje taki mostík, którego rekord wynosi 151, a może nawet więcej metrów, potencjalna wyprawa w to miejsce zaczęła drążyć nas od środka. Decyzja o tym, że w składzie: ja, Maciek i Artur, to właśnie do Králików pojedziemy tego lata, zapadła praktycznie już rok wcześniej. 
 
Jadąc do tej małej miejscowości, spodziewaliśmy się przeróżnych przygód. A jednak drodze udało się nas zaskoczyć. Z dojazdem do Bańskiej Bystrzycy nie było problemów. Ciekawie zaczęło się robić pomiędzy miastem, a górską wsią, której (teoretycznie) największą atrakcją była ogromna skocznia narciarska, na której, pomimo jej pokaźnych rozmiarów, nigdy nie odbyły się ważne, międzynarodowe zawody. Szczerze powiedziawszy – wcale się nie dziwię. Nikt o zdrowych zmysłach nie zgodziłby się bowiem na organizację zawodów, załóżmy, Pucharu Świata, w miejscu do którego dojazd prowadzi przez najbardziej strome i najbardziej kręte jezdnie, jakie istnieją w tej części Europy. A może i w całej Europie. A może i na całym świecie. Tak nam się przynajmniej wtedy wydawało. Przy okazji, wszyscy na pokładzie zgodnie podziwiali możliwości niepozornej toyoty Artura, która na potrzeby wyprawy okazała się być całkiem solidną, skoczniołazowską terenówką.

Po dotarciu do samej wsi zatrzymaliśmy się na parkingu w pobliżu wyciągu narciarskiego. Skocznia miała być w pobliżu, ale czasami nawet z dokładnymi współrzędnymi trudno trafić prędko w konkretne miejsce, szczególnie, gdy mamy do czynienia nie z przestrzenią miejską, a typowym górskim krajobrazem naturalnym. W okolicy – żywej duszy. Nie mogło być inaczej, zamiast prosto na wybieg skoczni podejść ścieżką, po której króciutki spacer odsłoniłby przed nami całe oblicze skoczni, poszliśmy długą drogą pod górę, brodząc momentami w trawach i zmieniając zdanie co do kierunku, w którym powinniśmy podążać co kilka minut. Wreszcie zza drzew wyłonił się wielki zeskok skoczni narciarskiej, po której było doskonale widać, że choć okazała, to dość zaniedbana. Dotarcie tam było dla nas jak wygrana miliona dolarów. 

Wcale nie trzeba było iść tędy...
Wyłoniły się! Z lewej ogromna K 120, z prawej K 90 z rozbiegiem sezonowym.

Schody wyjść nie mogą z mody.
Sam widok z dołu nie wystarczył nam, rzecz jasna. Dlatego też wspięliśmy się po zdezelowanych metalowych schodach wzdłuż stromego zeskoku, co niezwykle przypominało mi filmowy motyw przejścia bohaterów przez stary, wiszący most nad bezkresną przepaścią. Każde stąpnięcie mogło być zgubne. Po setkach stąpnięć pełnych gracji, dotarliśmy pod próg. Ale trzeba było jeszcze wspiąć się na górę rozbiegu. Nigdy nie były mi straszne górskie wędrówki, ale trzeba sobie zdać sprawę z tego, że przy stupięćdziesięciometrowym kolosie, mamy do czynienia z ogromnymi stromiznami. Choć w górę najazdu również prowadziły schody, trochę na ślepo udaliśmy się górskim szlakiem naokoło. Trafiliśmy. Na górze skoczni – domek-poczekalnia dla zawodników, zaniedbany (jak i cała konstrukcja rozbiegu), ale całkiem solidny.
Troszeczkę stromo!

Ktoś odważny?

Tak. Byłem tam. Pozdrawiam.
Domek.
Na progu.
Pora schodzić...

Zeszliśmy schodami. Trzeba jeszcze dodać, iż nie przeczesaliśmy bardzo dokładnie terenu w pobliżu. W Králikach była także skocznia normalna oraz obiekty mniejsze. Ślad po drugiej największej skoczni na tym terenie było dość dobrze widać z dołu. Jak się później dowiedzieliśmy, była ona budowana w tym miejscu ze śniegu – nie miała stałej konstrukcji. Nadeszła pora na wyjazd z Králików. Czekała nas bowiem jeszcze skoczniowa wycieczka do Bańskiej Bystrzycy. Na niej zależało szczególnie Maćkowi, który… modlił się o deszcz.



Spojrzenie na wybieg skoczni K 120.
Maciek, warszawiak, który jest skoczkiem-amatorem należącym do drużyny Łódź Ski Teamu, za wstawiennictwem Ani (która także brała udział w naszej wyprawie), w Bańskiej Bystrzycy umówił się z lokalnym skoczkiem, Tomášem. Pod jego okiem miał oddać na najmniejszej skoczni kilka skoków. Jednak dzień wcześniej Tomáš zadzwonił z informacją o tym, że zepsuła się aparatura nawadniająca igelit, a to oznaczało, że skoki będą niemożliwe, chyba że… spadnie deszcz.

Od samego rana było sucho jak na piecu. W Králikach doskwierał nam upał i wydawało się, że ze skakania nici. Zajeżdżamy do Bańskiej. W pewnym momencie znienacka nastąpiło oberwanie chmury. Obficie padało może przez pół godziny. Przestało. Ale wystarczyło do tego, by skocznia była odpowiednio nawodniona! Na miejscu przywitaliśmy się z Tomášem i innymi skoczkami z miejscowego klubu. ­­Maciek poszedł skakać. Trzeba przyznać, że robi postępy i z pewnością prędzej czy później spełni swoje marzenie z lat młodości i wystartuje w zawodach z cyklu Nadzieje Beskidzkie. Po kilku skokach Maćka wyruszyliśmy z Arturem na obchód po większych obiektach. Na kompleks składają się skocznie K 63, K 38, i K 18.
 
Upragniony deszcz.
Tuż po deszczu. Kompleks skoczni w Bańskiej Bystrzycy.
K 63 i czechosłowacka myśl techniczna!

Nie zabrakło też tego, co lubię najbardziej – reliktów zamierzchłej przeszłości. Nie, nie pojawił się nagle żaden emerytowany skoczek. W tym przypadku przeszłość reprezentowały betonowe podpory starej skoczni, która dawno zniknęła z narciarskiej mapy Bańskiej Bystrzycy. Finałem naszej wizyty było kilka skoków oddanych na największym obiekcie przez miejscowych zawodników, którzy wcześniej odpowiedzieli nam nieco o lokalnych skoczniach. Podziękowaliśmy, zwinęliśmy się, ruszyliśmy w drogę. Tak wyglądała jedna z najbardziej udanych wypraw skoczniowych w mojej karierze, ale z pewnością także w karierze moich Kolegów. Słowację będziemy wspominać bardzo miło. Mityczne Králiky zostały zaliczone i pierwszy raz tak solidnie obfotografowane. Bańską Bystrzycę zapamiętamy głównie dzięki szczęśliwemu deszczowi. Po tylu wrażeniach można było wracać do domu z uśmiechem na twarzy. I snuć kolejne plany zdobycia skoczni tych, które dotąd zdawały się niezdobywalne.
Skoczkowie i skoczniołazi.
To zdjęcie poetycko podpiszę: "Między nogami skoczniołaza".
Zabrakło igelitu? Żaden problem!
Warszawski skoczek z Łódź Ski Teamu w akcji na Słowacji.
"Środkowa" skocznia oraz widoczne podpory po starym obiekcie.
Największy obiekt z jeszcze innej perspektywy.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz