Grytviken. (fot. Vofratz/Wikimedia Commons, lic.: domena publiczna) |
Święta to jeden z tych momentów w trakcie sezonu Pucharu Świata, w których można nieco odpocząć od skoków narciarskich, chyba że rozgrywany jest, wedle staropolskiej tradycji przełożony z marca, Konkurs Świąteczny o mistrzostwo Polski. Tym razem krajowy czempionat rozegrano, na szczęście, dwa dni przed Świętami, dzięki czemu nasi skoczkowie nie popsuli nam humorów w samo Boże Narodzenie - zrobili to z pewnym wyprzedzeniem. O, jakże przysłużyli się pod kątem pijarowym Kamilowi Stochowi, który w Wigilię miał okazję zatrzeć złe wrażenie z występu kolegów ogłoszeniem swojego startu w Turnieju Czterech Skoczni. Koniec końców, tegoroczne Święta mijają stosunkowo mało skokowo (co mnie cieszy, bo przerwy są zdrowe). Taki jednak los skoczniołaza, że kiedy nie śledzi rywalizacji Latających Ludzi (w skrócie LL - już za kilka dni skrót ten zacznie być intensywnie używany), snuje wyobrażenia o dalekich skoczniowych wyprawach za siedem mórz i siedem gór.
Ponoć nie ma lepszego czasu na spełnianie marzeń niż Święta. Wyprawa, którą sobie wymarzyłem w tym roku... Stop. Tak naprawdę to to marzenie zakiełkowało w mojej głowie już wcześniej (i chyba nawet wcześniej niż w ostatnie Święta, kiedy dałem ci serce swe... Nie, to chyba inna historia.). Na potrzeby notki możemy jednak uznać, że stało się to teraz. Tak więc: w te święta wymarzyłem sobie zwiedzić ruiny skoczni w Grytviken. Brzmi troszeczkę, jakbym chciał odwiedzić jakąś skandynawską dziurę gdzieś w okolicach koła podbiegunowego, w której po skoczni zostało najwyżej parę patyków. I w gruncie rzeczy tak jest. Jednak kiedy dodam, że chodzi o najbardziej wysuniętą na południe skocznię narciarską na świecie, coś przestaje się zgadzać. Grytviken, choćby bardzo chciało, nie znajduje się bowiem w Norwegii, a w Georgii Południowej. Nazwa ta przywołuje na myśl pewien obszar w kraju, który posiada najstarszy rekord w długości skoku spośród tych dłuższych niż 220 metrów (to tak, żeby nie było zbyt oczywiście). Nieźle zorientowanemu w geografii politycznej świata mieszkańcowi tegoż samego kraju (o ile tacy są - wierzę że tak!) może też przyjść do głowy Gruzja (która przecież też nie jest askoczniowa).
Ale Georgia Południowa, prócz nazwy, nie ma nic wspólnego z Gruzją ani z inną Georgią. To należąca do Wielkiej Brytanii wyspa na Oceanie Atlantyckim (ok. 1300 km od Falklandów i ok. 1500 od Półwyspu Antarktycznego), którą na stałe zamieszkują pingwiny, w towarzystwie około trzydziestu przedstawicieli gatunku ludzkiego. Grytviken, dawna stacja wielorybnicza i osada, to miejsce opuszczone przez ludzi (z wyjątkiem obsługi lokalnego muzeum). Nazwa brzmiąca ze szwedzka nie jest przypadkowa, bowiem nadał ją tym terenom Szwed Johan Gunnar Anderson, który badając te tereny w 1902 roku, natrafił na wielkie garnki służące do przechowywania wielorybiego tłuszczu. Oczywistym więc było nazwać miejsce Zatoczką Garnków. Ponoć to właśnie oznacza "grytviken". Osada powstała nad zatoką dwa lata później, a założył ją norweski kapitan Carl Anton Larsen. Stacja wielorybnicza Grytviken stała się domem dla jej pracowników. Ponieważ nie brakowało wśród nich Norwegów, można było się spodziewać, że osada długo bez skoczni narciarskiej nie wytrzyma.
Jeszcze przed II wojną światową zbudowano więc drewniany obiekt, który służył lokalnym narciarzom także po wojnie. Z czasem, kiedy stacja przestała działać (lata 60.) i w konsekwencji Grytviken opustoszało, niewielka konstrukcja skoczni rozpadła się. Pozostało po niej trochę desek i ukształtowanie terenu. Nigdy nie odbyły się tam wielkie zawody, bo i nie takie było przeznaczenie obiektu, ale miejscowi skoczkowie lubili ze sobą rywalizować. Odnotowano nawet przypadek poważnej kontuzji pewnego nieszczęśliwca, który złamał sobie rękę, nogę i obojczyk. Być może zdmuchnął go po wyjściu z progu antarktyczny wiatr.
Umiejscowienie na mapie Georgii Południowej i Sandwich Południowego - terytorium zamorskiego Wielkiej Brytanii. (autor: TUBS/Wikimedia Commons, lic. GFDL) |
Panorama Grytviken (kliknij zdjęcie, aby powiększyć) z zaznaczoną przeze mnie skocznią. Legenda do moich niezwykłych graficznych: linia niebieska - naturalny rozbieg skoczni, linia żółta - zeskok i wybieg skoczni, na granatowo zaznaczony drewniany próg. (autor zdjęcia: Jens Bludau/Wikimedia Commons, lic. CC BY-SA 3.0) |
Oprócz skoczni, w Grytviken atrakcjami są wspomniane muzeum Georgii Południowej, kościółek i grób badacza Antarktydy Ernesta Shackletona (który wraz ze swoją załogą zasłynął przetrwaniem trwającej półtora roku tułaczki po Antarktyce, po tym jak lód uwięził i uszkodził statek). Cała ta niewielka osada, "ubogacona" opuszczonymi statkami wielorybniczymi robi niesamowite wrażenie. To miejsce, które należy do dzikiej natury, choć człowiek pozostawił tam swój widoczny ślad i wciąż przybywa do Garńcowej Zatoczki. Zaistnienie skoków narciarskich w historii tego miejsca to piękna karta w dziejach zarówno Grytviken, jak i samych skoków. Jest to też dowód na to, jak ważne dla Norwegów jest narciarstwo i że uznają oni skoki jako doskonały sposób spędzania wolnego czasu.
Jak więc dotrzeć w ten intrygujący zakątek? Jedyna możliwość to dostanie się tam statkiem. Podobno przypływa tam ich kilka w ciągu roku. Jeśli kiedyś będzie mnie stać na taką podróż, nie omieszkam wywiedzieć się o szczegóły. Na razie jednak wyprawa skoczniowa na Grytviken pozostanie moim świątecznym marzeniem. Ale każde marzenie jest do spełnienia!
Twarde miał serce stary Larsen
Bystre spojrzenie, pewną dłoń
Wściekła robota dzień i noc
Holując wielorybi kloc
Poprzez zatoki modrą toń
Nie ma już wielorybich stad
Gryzie rdza harpunu ostrą pikę
Nie ma już ludzi z tamtych lat
Dziewiczy wrócił czas w Grytviken
Jerzy Porębski - Grytviken (fragment)
Może jachtostop? :) https://www.facebook.com/Jachtostop
OdpowiedzUsuńByłem tu w lutym 1979roku. Na M/S Profesorze Boguckim. Muzeum jeszcze nie było! Wspaniałe miejsce. Kaszeba z Gdyni.
OdpowiedzUsuń