sobota, 31 października 2015

Księga XXV: Litwo...

Jeśli jeszcze dzień przed tą wyprawą ktoś zaproponował mi wyjazd na dowolnie wybraną skocznię w odległości około 500 kilometrów, prawdopodobnie zdecydowałbym się na zupełnie inny kierunek. A jednak wybrałem najlepiej, jak mogłem. 

Ten Pan niech będzie patronem tejże relacji, publikowanej w noc dziadów.
(fot. Mikołaj Szuszkiewicz)
Przeglądanie starych map to jedno z moich ulubionych zajęć w wolnym czasie. Zresztą, jeszcze zanim do reszty pochłonęła mnie pasja skoczniołazostwa, potrafiłem przesiedzieć nad mapami długie godziny. Lubiłem też szkicować własne plany fikcyjnych miast - oczywiście w każdym musiało znaleźć się miejsce dla skoczni narciarskiej. Być może gdyby nie kartograficzna żyłka, nie polubiłbym w takim stopniu tego, co w całym skoczniowym „łażeniu” jest jednym z ciekawszych elementów. Mam na myśli proces eksploracyjny, który wcale nie zaczyna się wraz z dojechaniem na miejsce. Jeśli mamy do czynienia z obiektem słabo udokumentowanym, trzeba spędzić trochę czasu nad zagłębieniem się w źródła, chociażby właśnie w postaci map sprzed lat. Taki przegląd robiony z nudów nierzadko staje się powodem wyprawy (a nie na odwrót). 

Tak, po części, było tym razem. Przeglądając Internet trafiłem na przedwojenną mapę Wilna. Od razu rzuciła mi się w oczy, oznaczona w pobliżu Góry Trzykrzyskiej, skocznia narciarska. O istnieniu takowej wiedziałem, ale byłem przekonany że to konstrukcja powojenna, zaś jeszcze za polskich czasów w obecnej stolicy Litwy skocznię zbudowano nie tam, a na Antokolu. Wyszło jednak na to, że obie stały już przed wojną - przy czym tej drugiej na mapie już nie znalazłem. 

Pierwszy raz w Wilnie byłem sześć lat temu na jednodniowej rodzinnej wycieczce. O skoczni wiedziałem wtedy tyle, że była. Cóż, było to za mało, żebym podjął dalsze kroki - choć gdybym wówczas miał świadomość tego, że zaparkowaliśmy samochód tak blisko skoczni... Po tegorocznym natrafieniu na wspomnianą mapę nie miałem wątpliwości, że prędzej czy później do Wilna się wybiorę. Trudno było mi przypuszczać, że stanie się to tak szybko. Nie minęły dwa tygodnie, a  odwiedził mnie w Warszawie przyjaciel z Dolnego Śląska (wiem, że to przeczytasz, dlatego pozdrawiam!), który był w połowie drogi do celu swojej podróży. Ze stolicy Polski miał ruszyć do stolicy Litwy. Wcale nie najdroższe bilety na autobus można było jeszcze kupić. Chwila namysłu i decyzja zapadła – dołączam się do tej wyprawy! Jak tu nie korzystać z okazji, kiedy do skoczni, můstków, mostíków i skakalnic mogę dorzucić tramplinas?

Wileńska wycieczka była obfita w zwiedzanie najważniejszych punktów turystycznych miasta. Skocznia, o której raczej mało kto wie, była dla mnie wisienką na torcie. Ta narciarska wisienka wedle mapy przed II wojną światową przylegała do stadionu. Stadion ten stoi do tej pory, a dotarcie doń nie sprawiło mi większych problemów. Pod kątem wizualnym obiekt robi naprawdę marne wrażenie, i nie należy do najprzyjemniejszych miejsc w Wilnie. Jednak wilnianie najwyraźniej lubią podróże w czasie i klimat rodem z latach świetności Związku Sowieckiego nie przeszkadza im w korzystaniu z proszącej się o wymianę, niczym igelit w Goleszowie, bieżni. I tak, obok miejscowych entuzjastów zdrowego trybu życia, rundkę wokół boiska zrobił pewien skoczniołaz z Polski.

Tylko... gdzie ta skocznia? Z poziomu stadionu nie uświadczyłem żadnych pozostałości. Tradycyjnie pojawiła się krótka chwila zwątpienia. Zdawałem sobie jednak sprawę, że jeśli teraz odpuszczę, to kolejna okazja na skoczniową eksplorację w Wilnie niekoniecznie nadarzy się prędko. W takich sytuacjach rozwiązanie jest właściwie zawsze takie samo – wejdź w krzaki (co zresztą może rozwiązać także przeróżne inne sytuacje kryzysowe). I wszedłem. Za trybuną na jednym z łuków stadionu jest bowiem zarośnięta skarpa. Postanowiłem zajść je od góry, dlatego opuściłem mroczną lekkoatletyczną arenę i ruszyłem ścieżką, która wiodła wzdłuż grzbietu wzniesienia. Czułem pismo nosem, czułem, że skocznia gdzieś tam musi(ała) być. To było jak „złoty węch” Sknerusa McKwacza. 

Nie szedłem długo. Spojrzałem w lewo, w dół skarpy, w kierunku trybuny. Niewielka niecka pośród drzew, w dodatku wystawał z niej jakiś metalowy słupek. Po latach skoczniołazostwa wiem, co oznaczają takie widoki. Zszedłem niżej. Był próg. Dotarłem do skoczni narciarskiej w Wilnie. 

Był próg. Z lewej strony widać fragment szałasu.
(fot. Mikołaj Szuszkiewicz)
Jeszcze nie wiedziałem komu służył ten śmietnik...
(fot. Mikołaj Szuszkiewicz)
Próg skoczni był kamienny i szeroki, „zagięty” do przodu na obu końcach – jak na skoczni na Rudzkiej Górze w Łodzi. Przy progu leżało sporo śmieci, był też namiot – co zupełnie zignorowałem, ochoczo robiąc zdjęcia (niestety tylko telefonem – z wrażenia nie wziąłem ze sobą aparatu). Gdy chciałem już schodzić w dół – wzdłuż zeskoku wyłożonego betonem (podobno był tam igelit, ale żadnych jego śladów nie uświadczyłem), usłyszałem nagle dźwięk rozsuwanego zamka błyskawicznego (tu obligatoryjnie muszę zaznaczyć, że w Łodzi powiedziałbym: dźwięk rozsuwanego ekspresu). W momencie przypomniałem sobie o namiocie. Właśnie z niego wyłonił się mężczyzna, który najwyraźniej był mieszkańcem skoczni. 

Rozbieg i próg skoczni w Wilnie. Można się też dopatrzeć metalowego słupka.
(fot. Mikołaj Szuszkiewicz)
Przypomniało mi się wtedy schronienie dla bezdomnych na skoczniach Slavii w Libercu, w którym jednak nikogo nie zastaliśmy. W Wilnie nastąpiło spotkanie twarzą w twarz. Wystraszyłem się z lekka i nie byłem przekonany, czy uciekać, czy może jednak nawiązać kontakt. Pan z namiotu był trochę zaniedbany, ale swoją aparycją sprawił wrażenie poczciwego i niegłupiego gościa, któremu nie poszczęściło się w życiu. Swoją drogą, mieszkać na progu skoczni – mogłoby się wydawać – marzenie! Postanowiłem przywitać się niepewnym „hello”, co spotkało się z przyjazną responsą. W związku z tym iście po kreolsku zapytałem: „Tramplinas... was here?”. Pan z namiotu potwierdził. 

Widoczne zarośnięte betonowe podłoże zeskoku.
(fot. Mikołaj Szuszkiewicz)

Choć raczej nic mi z jego strony nie groziło, postanowiłem nie przeszkadzać mu więcej szwendaniem się po jego terenie. Podziękowałem za informację i zszedłem na dół, przy okazji dowiadując się dlaczego nie zauważyłem skoczni z poziomu stadionu. Zeskok zasłonięty jest okazałą ścianką wspinaczkową. Poza tym, ciągłość wybiegu skoczni została przerwana betonowym podwyższeniem, na którym stały trybuny. Oznacza to, że skocznia prawdopodobnie była używana do momentu przebudowy stadionu, która mogła mieć miejsce (na oko) w latach 80. minionego stulecia.

Wśród drzew, za tą kolorową wieżyczką obok trybuny, był niegdyś zeskok skoczni.
(fot. Mikołaj Szuszkiewicz)
Wileńska przygoda ze skocznią była jedną z tych, które będę wspominał jeszcze przez długie lata. Jestem też przekonany, że wrócę w to miejsce. Wilno jest pięknym miastem, które ma w sobie pewien rodzaj magnetyzmu. Na pewno przyciągnie mnie on także na skocznię. Mam tylko nadzieję, że pan z namiotu nie będzie już zamieszkiwał progu, a będzie miał nad sobą pewniejszy dach nad głową.

***EPILOG***

Jednym z ostatnich punktów tego jednodniowego wypadu była przechadzka po Užupis, czyli Republice Zarzecza. To artystyczna, w zasadzie cyganeryjna dzielnica Wilna, która posiada własną konstytucję spisaną w różnych wersjach językowych na wywieszonych na murze tablicach. Taka ustawa zasadnicza niezwykle przypadła mi do gustu. 
Człowiek ma prawo się mylić. Człowiek ma prawo być niepowtarzalnym. Człowiek ma prawo kochać
Takie hasła głosi konstytucja Zarzecza. Czy nam wszystkim, pogubionym we wzajemnej niechęci i nerwowej atmosferze dnia codziennego, nie byłoby prościej - gdybyśmy po prostu trzymali się tych prostych zasad? 

Na koniec, ze szczególną dedykacją dla miłośników kotów, paragraf 13 konstytucji Užupis, który urzekł mnie szczególnie:  

Kot nie musi kochać swego gospodarza, ale w trudnej chwili powinien mu pomóc.
Czego sobie i Państwu życzę.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz