Najmłodszym zawodnikiem w historii, który wygrał zawody Pucharu Świata, był Kanadyjczyk Steve Collins. Piętnastolatek, który w 1980 roku podbił Salpausselkę, znany jest w zasadzie tylko z tego rekordu, ewentualnie jeszcze ze specyficznego ułożenia nart w locie w kształt odwróconej litery V. Kolejne nazwiska: Morgenstern, Nieminen, Ahonen, Schlierenzauer, Peterka, Hoellwarth, Nikkola, Dessum, Schwarzenberger... i tak dalej.
Oprócz Morgiego i Ahonena mamy tu właściwie same interesujące historie nie do końca spełnionych talentów. Wyłączyć należy jeszcze Schlierenzauera, przypadek szczególny. Austriak od jakiegoś czasu skacze poniżej swoich możliwości, jednak za młodu zdążył z rozpędu osiągnąć niezwykle dużo, stając się być może najważniejszym zawodnikiem dla współczesnych skoków narciarskich. Skoków tak różnych od tych, w których dzielili i rządzili Schmitt, Małysz i Ahonen.
Na powrót do topowej formy "Schlieri" ma jeszcze ładnych parę lat. Można za nim nie przepadać, ale jeśli w skokach ma zdarzyć się w najbliższych latach coś prawdziwie wielkiego niczym boskie objawienie, to jestem przekonany, że dokonać tego jest w stanie tylko Gregor. Ale co jeśli już nigdy nie wróci do permanentnego wygrywania zawodów? Wobec nastoletnich gwiazd, wdzierających się przebojem do ścisłej światowej elity, oczekiwania mamy zawsze stosunkowo większe, i to do samego końca kariery. Nieminen, wstępujący na skocznie jako następca niepokornego króla Nykaenena, i Peterka (jak się później okazało - kolejny typ niepokorny) mieli dominować przez długie lata, ale w pewnym momencie odsunęli się w cień i nie uratowały ich pojedyncze przebłyski, kiedy byli już rutyniarzami.
Takim zagwozdkom - czy młody skoczek powinien być mocno eksploatowany i czy powinno się oczekiwać wielkich sukcesów od skoczka przez cały okres trwania kariery - całkiem zręcznie wywinął się Rok Benković, który w 2005 roku w wieku 18 lat został mistrzem świata. Dwa sezony później definitywnie zakończył karierę i choć jego ostatnie skoki były przeciętne, to swoim wczesnym przejściem na emeryturę zamknął krytykom drogę do przyklejenia mu łatki "zmarnowanego talentu".
Czy Domen Prevc, ten chaotycznie fruwający młokos z piekielnie utalentowanej rodziny, (zakładając, że nie zachowa się jak jego wspomniany przed momentem rodak) będzie kolejnym Peterką czy kolejnym Ahonenem? Odpowiedzi nie poznamy jeszcze długo. Nie ma na nią żadnej formuły, niczym na rekompensaty punktowe za skrócony rozbieg. Każdy podobny przypadek należałoby potraktować indywidualnie, bo sport to nie potyczki armii klonów (reprezentacja Norwegii w tym sezonie się nie liczy). Wydaje się, że Goran Janus jest wobec młodych Prevców (także wobec Cene) stosunkowo ostrożny: dowodzi tego choćby odsunięcie Domena od konkursów w Niżnym Tagile. Wygląda to na dobry trop słoweńskiego szkoleniowca. Wszak gdyby młodzian przy takiej formie miał "kisić się" w Pucharze Kontynentalnym, mógłby pogrążyć się w (zawsze szkodliwej) frustracji.
Być może Objawienie Grudnia nie wpadnie w Peterkowe maliny nie tylko dzięki, zdaje się, roztropnemu trenerowi. Kluczowe może tu być to, że Domen ma Petera - starszego brata, wciąż jeszcze młodego skoczka, ale już z bardzo dużym doświadczeniem na samym szczycie (i nie zmienia tego zamiłowanie do drugich miejsc). W domu Prevców hierarchia jest jasna: Peter po sobotnich zawodach stwierdził, że Domen był za nim, bo jest od młodszy i tak po prostu musi być. Rodzinne zaczepki - można by powiedzieć. Ale jest w tym pewna mądrość, która może uchronić młodzika przed zgubą.
* * *
Tylko Stocha żal, bo biedak się męczy na skoczni niemiłosiernie, co potwierdził po niedzielnych zawodach w wywiadzie. Ta przejmująca bezradność zapisze się kibicom polskich skoków na długo w pamięci. Ale to już zupełnie inna historia.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz