czwartek, 31 marca 2016

XXVIII wyprawa - cz. 1. W austriackim Murzasichlu

Wyprawy tak dalekiej, i przeprowadzonej z takim rozmachem, jeszcze w karierze naszej skoczniołazowskiej grupki jeszcze nie było. W zeszłym roku do Słowenii z okazji Pucharu Świata w Planicy ja i Maciek dotarliśmy samolotem. Tym razem na wyjazd zdecydował się także Artur, a to mogło oznaczać ni mniej, ni więcej, tylko podróż samochodem. A w konsekwencji - nadprogramowe skoczniołazostwo po drodze.

A gdzie to robią takie ładne punkty K?
(fot. Mikołaj Szuszkiewicz)

XXVIII wyprawa skoczniowa (cz. 1)

15.03.2016 - Mürzzuschlag


Pokusy były różne. W pierwotnych założeniach myśleliśmy nawet o zaliczeniu trzech "lotni" podczas jednej wyprawy. Za zwiedzenie za jednym zamachem Kulm, Oberstdorfu i Planicy moglibyśmy sobie wręczyć papierowy Puchar KOP. Na takie laury jeszcze trochę poczekamy - rozum wziął górę nad sercem i ostatecznie niemiecki obiekt wypadł z naszych planów. Jego zaliczenie wiązałoby się ze zbyt odległym odstąpieniem od głównej trasy podróży.

Na szczęście, ogromna arena ostatnich mistrzostw świata w lotach zwana Kulm, leży po drodze z Polski do Planicy. Nawigacja ustawiona na Tauplitz, skoczniołazy w komplecie, a nawet w nadkomplecie, bowiem do ekipy dołączył Paweł, dziennikarz czołowego polskiego portalu sportowego. Można jechać. Droga była długa, ale przyjemna, a humor poprawiały nam wszechobecne akcenty skokowe, jak np. sklepy Hofer czy zakłady Schuster. Śmiechu co niemiara.

To trzeba było uwiecznić. Pierwszy na naszej trasie sklep nazwany na cześć dyrektora PŚ.
(fot. Mikołaj Szuszkiewicz)

Byłoby to za proste i nie w naszym stylu, gdybyśmy trafili bezpośrednio na Kulm. Na trasie stanęło nam nieduże miasto w Styrii - Mürzzuschlag. Ta na pierwszy rzut oka skomplikowana nazwa, przypominająca przy przymrużonym spojrzeniu swojskie Murzasichle, kryje za sobą interesującą historię związaną z początkami skoków narciarskich. To tam, pod koniec XIX wieku, odbył się pierwszy w dziejach konkurs skoków rozegrany poza Skandynawią (wygrał go norweski piekarz Samson). My postanowiliśmy rozejrzeć się za współczesnym kompleksem skoczni, który z powodzeniem służy młodym adeptom fruwania na deskach, a nam kojarzy się ze starym zdjęciem (zwanym przez nas "Zdjęciem Klauna"), które od zawsze widniało przy opisie tego obiektu w Skisprungschanzen Archiv.

Nieduże miasta mają tę zaletę, że jeśli znajduje się w nich skocznia narciarska, to stosunkowo łatwo ją znaleźć. Wypatrywanie obiektów na tej wyprawie stało się elementem wewnętrznej rywalizacji. To typowe dla skoczniołazów - niby współpracują, ale uwielbiają się licytować: kto ma więcej, kto gdzie był wcześniej, kto wszedł na najbardziej zdezelowane schody na wieżę najazdową etc. Po tej wycieczce można dopisać do tej listy: kto pierwszy zobaczy skocznie z okna samochodu. Ten pojedynek towarzyszył nam przez całą wyprawę, a w jednym przypadku musiała decydować analiza wideo, niczym w niezapomnianej ibiszowej "Awanturze o kasę".

Po wypatrzeniu kompleksu skoczni odstawiliśmy auto i dziarsko ruszyliśmy nieco stromą pieszą ścieżką, która według znaków miała doprowadzić nas do celu. Prędko okazało się, że przez cały sezon oglądania skoków na kanapie (z wyłączeniem niektórych konkursów oglądanych bezpośrednio na miejscu) zapuściliśmy się (fizycznie) niczym Andreas Widhölzl na twarzy. "Przed wyruszeniem w drogę należy zebrać drużynę wyprawami przydałby się trening skoczniołaza" - obwieścił Artur, kiedy jeszcze nawet nie wyłonił się nam porządnie przeciwstok skoczni. A jednak się udało.

Znaki prowadzące na skocznie są przez nas czasami chętniej fotografowane niż same skocznie.
(fot. Mikołaj Szuszkiewicz)

A jednak to nie tylko w Polsce takie rzeczy! Austriakom spodobał się pomysł z Miłkowa, Chochołowa, czy Warszawy i postanowili sami składować stary igelit "na kupie".
(fot. Mikołaj Szuszkiewicz)

Przy samym wybiegu napotkaliśmy tabliczkę z zakazem wejścia. Pierwsza skocznia na trasie i pierwszy tego typu straszak. Pierwszy i nieostatni, nie bez powodu do naszego wewnętrznego wokabularza po wyprawie trafiło określenie "typowe verboten". Skoczniołaz łatwo zastraszyć się nie da i wlezie wszędzie, oczywiście poza przygotowanym do skakania zeskokiem. Co ważne, zawsze zostawi po sobie porządek.

Jedno z Typowych Verboten w Mürzzuschlag.
(fot. Mikołaj Szuszkiewicz)


W Mürzzuschlag belka nie należała do najwygodniejszych.
(fot. Mikołaj Szuszkiewicz)
Nie warto chyba rozwodzić się nad skoczniami w Mürzzuschlag jako takimi. Wiadomo, że każda skocznia narciarska na świecie jest piękna, nawet kiedy nie jest. Jeśli mielibyśmy coś wyróżnić w tym kompleksie, to chyba malutką naturalną skoczeńkę K 8, którą trudno byłoby nawet wypatrzeć, gdyby nie resztki śniegu zalegającego na dole jej zeskoku.

Najmniejszy z obiektów. Szczególnie interesująca jest "klatka" startowa na szczycie.
(fot. Mikołaj Szuszkiewicz)

Nie rozwiązaliśmy jednej kwestii. Tuż obok zeskoku największego obiektu jest zastanawiająco dużo miejsca od bandy do wieży sędziowskiej. Bardzo możliwe, że była tam kiedyś jeszcze jedna skocznia, bądź to wynik przebudowy (i przesunięcia/zwężenia zeskoku). Trudno zweryfikować takie informacje na szybko, a ponieważ czas nas gonił, a Kulm przyciągało, darowaliśmy sobie wywiad środowiskowy. A za granicą jeszcze takiego nie robiliśmy!

Miejsce po kolejnej skoczni?
(fot. Mikołaj Szuszkiewicz)
Od lewej: K 18, K 28, K 55 i K 8.
(fot. Mikołaj Szuszkiewicz)
Wreszcie zwinęliśmy manatki. Kulm włączyło swoje magnesy i nie daliśmy rady się im oprzeć. Ale o Tauplitz i Bad Mitterndorf (no właśnie, gdzie, do diabła, jest właściwie ten mamut?) w następnej części relacji!

2 komentarze: