poniedziałek, 31 października 2016

XXVIII wyprawa - cz. 5. Na dobry koniec

To już ostatnia część relacji z wyprawy planickiej A.D. 2016. Last, but not least – rzekliby Anglosasi. Naszą eskapadę domknęły trzy nie byle jakie kompleksy skoczni. 

Na tę osobliwą latarenkę napotkaliśmy przy jednej ze skoczni. Nie sprawdzaliśmy, czy "bier" znajdowało się za szybką.
Czwartek, 17 marca. Mamy za sobą pierwsze zawody i przygody na skoczniach w Rateczach. Ja zorientowałem się, że ukradziono mi kamerę, co zdecydowanie nie było wiadomością optymistyczną. O poprawę humoru w okolicach Planicy nietrudno. Wystarczy zebrać ekipę i wyruszyć na małą wycieczkę. Gdy zastało nas popołudnie, pierwszy i jak dotąd ostatni raz stricte w celu zwiedzania skoczni zebrało się aż pięciu. Celem było włoskie Tarvisio, które posiada skocznię normalną (na której w 2003 złoto uniwersjady zdobył Kang Chil-ku, od niedawna skokowy emeryt). Do zaniedbanego już obiektu K 90 doklejone są trzy małe skocznie. 

Skocznie w Tarvisio.

Dotarliśmy. Jedna piąta naszego składu, naładowana wówczas niespotykaną energią (jej źródło dotąd nie zostało zidentyfikowane), postanowiła skorzystać z zeskoku. Stało się to za pomocą znalezionych na wybiegu sanek, zrobionych z paru desek, płyty wiórowej i dwóch fragmentów nart. Do jednej piątej dołączyła jeszcze jedna piąta, a kolejna piąta zajęła się asystą. Pozostałe dwie piąte, w tym jedna piąta-ja, ruszyły na górę poprzez śniegi naznaczone tropami (i innymi, mniej przyjemnymi śladami obecności) leśnych zwierząt.

Beztroskie manewry sankowe.
Jeden z typowych widoków, jakie można obejrzeć na tym blogu. Jak widzimy, na skoczni normalnej w Tarvisio nie przygotowuje się już torów najazdowych. Wychodziłoby na to, że już się tam nie skacze.

Tutaj już widok mniej typowy. To nie ośmiornica, a wybieg kompleksu w Tarvisio. Jest on skrzyżowaniem nad wyraz kolizyjnym.
Dwa rozbiegi, jeden nad drugim, nowy i stary. I ile tu sobie dopisać skoczni?

Skocznie w Tarvisio zostały zaliczone. W programie znalazło się też miejsce dla pizzy (po austriackiej w Heilbrunn i słoweńskiej w Kranjskiej Gorze wreszcie przyszła pora na prawdziwą włoską pizzę!). W rankingu wyprawy pizzeria Al lepre odniosła triumf, wyprzedzając kranjskogorską Lipę oraz Casa Romana w Bad Mitterndorf. Nie mogę nie wspomnieć o włoskojęzycznym repertuarze muzycznym, jaki towarzyszył nam podczas tej wycieczki. Z powodzeniem zagościł na skoczniołazowskiej plejliście na stałe.

Kiedy już myślałem, że będę mógł zjeść pizzę z Davidem Bresadolą, wczytałem się uważniej i pełen rozczarowania dostrzegłem brak "d". A każdy wie, że bez "d" życie nie jest takie proste, jak mogłoby się wydawać.

Przeskoczmy o kilka dni. Niedziela. Minęły już ogromne emocje związane z rywalizacją w Pucharze Świata. Zanim zrobiło się ciemno, zdążyliśmy po raz kolejny przekroczyć granicę słoweńsko-austriacką. Na granicy skontrolowano nas, wydawałoby się, dość skrupulatnie. A jednak stało się tak tylko pozornie. Na czterech z siedzących w samochodzie skoczniołazów, panowie policjanci (a może była to straż graniczna?) wzięli dowody tożsamości tylko od trzech. Mnie chyba nie zauważyli. Dobrze wiedzieć, że nie rzucam się w oczy.

Cel? Alpenarena w Villach. To cztery obiekty: K 90, K 60, K 30 i K 15. Skocznia normalna kilkakrotnie gościła najlepszych skoczków w ramach zawodów Pucharu Świata. Fanom skoków z naszego pokolenia miejsce to kojarzy się przede wszystkim z pewnym grudniowym weekendem 2001 roku, podczas którego Adam Małysz bił rekordy skoczni, a w „drużynówce” Polacy zajęli historyczne 3. miejsce, nieosiągalne przez następnych kilka lat. Każde dziecko małyszomanii z pewnością pamięta też obrazki z charakterystycznej drewnianej wieży trenerskiej i głowy szkoleniowców, śledzące lot każdego zawodnika z godną podziwu synchronizacją. No i jeszcze ta nietęga mina Waltera Hofera po wygranej Orła z Wisły…

Ta dam! Skocznie w Villach.
I znów sztampa. Tym razem z K 60 w Villach.

Kultowe miejsce.

Zwiedzanie Alpenareny nie trwało zbyt długo. Na skoczni zastał nas zmrok. Trzeba było wracać. Ostatnia impreza w Kranjskiej Gorze (obfita w wiele interesujących wydarzeń, jak choćby długie skokowe dysputy z Alexem Stoecklem i będące efektem międzynarodowych negocjacji zdjęcie z trzema rekordzistami świata naraz, na którym teoretycznie powinienem się znaleźć, a jednak widać tylko kawałek mojego swetra), szybkie pakowanie się, ostatnia drzemka w apartamencie w centrum alpejskiego miasteczka. Rano trzeba było ruszać do Polski. O, jakże pomyliłby się ten, kto pomyślałby wtedy, że po drodze nie będziemy zatrzymywać się na skoczniach.

Murau, czy ci nie żal?

Murau. Kolejna austriacka mieścinka na trasie. Niespełna 4 tysiące mieszkańców, typowa lokalna zabudowa, wokół góry. Z naszych doświadczeń zakupowych wynika, że znajduje się tam także browar. I wreszcie jedno charakterystyczne miejsce – zagłębie skoczni. Jest ich tam pięć, z czego trzy, te największe i najważniejsze, od jakiegoś czasu są nieczynne. Eksploracja całego terenu zajęła trochę czasu, kosztowała mnie dziurę w spodniach i kilka chwil zwątpienia. Te drobnostki nie przesłoniły niezwykłej atmosfery Murau. Nie co dzień zwiedza się niefunkcjonujące już skocznie duże i normalne, które pamiętają zawody Pucharu Świata i inne ważne imprezy (PŚ w skokach odbył się na K 120 w 1994, a w 1986 i 1990 na K 85 rozegrano zawody PŚ w kombinacji). Dziś trudno sobie wyobrazić występy topowych skoczków na tamtejszej sto dwudziestce – zeskok zarasta, a teren wybiegu został zmodyfikowany względem stanu pierwotnego skoczni. Osiemdziesiątka piątka do skakania nie nadaje się, ale jest w sporo lepszym stanie. Zaryzykuję stwierdzenie, że jej wieża najazdowa to jedna z najbardziej imponujących tego typu konstrukcji na świecie! Choć oczywiście szkoda, że tak ciekawe obiekty już nie funkcjonują, trzeba to przyznać: ta agonia nadaje im pierwiastek niesamowitości.

Od lewej: nieczynna K 60, czynne K 35 i K 20, nieczynna K 85.
Tym razem typowe verboten bez słowa verboten. Hipstersko.

Drzwi zaplecza obiektu. Brak "verboten" jednak zrekompensowany. To jednak jedno z najmniej imponujących verboten na naszej trasie. Wróćmy jednak na skocznię...

Wybić się z takiego progu - nie byle co!
Najpierw jednak trzeba było pokonać długą drogę w dół najazdu.
A wszystko miało swój początek hen, na szczycie wieży!

Trochę dziką drogą, trochę porządnym szlakiem przedarliśmy się na skocznię K 120. To jeszcze widok z dołu - jak widać, dół został przekształcony i nie ma szans na jakiekolwiek loty na tym obiekcie.
Osobliwy drewniany próg dużej skoczni i pamiątkowy obelisk.
Nie mogłem sobie odmówić zajrzenia... wewnątrz progu. Tam znajdowały się fajne pamiątki, aczkolwiek w odrobinę za dużym formacie.
Artur i Maciek weszli na samą górę jako pierwsi. Kosztowało ich to sporo wysiłku, bo droga była naprawdę ekstremalna. Po takiej wspinaczce w nagrodę ustawili sobie belkę na najwyższej pozycji.

Taki widok miał w 1994 roku Noriaki Kasai, kiedy startował do zwycięskiego skoku w zawodach Pucharu Świata w Murau. Powiedzmy.

Murau w zasadzie było ostatnim skoczniowym punktem całej wyprawy. W zasadzie, bo będąc już późną nocą w Polsce, przejechaliśmy koło skoczni w Szczyrku i Wiśle. Wypadły zaskakująco blado. To był koniec być może najbardziej udanej eskapady pewnej grupki skoczniołazów.

W tej, i tak rozległej, relacji zabrakło miejsca dla kilku wyjątkowych chwil tamtego weekendu (związanych niekoniecznie ze skoczniami). Kilka z nich zasygnalizowałem już w poprzednich częściach, kilka na razie zachowuję w tajemnicy. Zasługują one na osobną opowieść i z pewnością za czas jakiś pokuszę się o to stosowne, niezbędne postscriptum. Jest jeden warunek. Jego spełnienie jest na szczęście dość prawdopodobne. Musi mi się znów zatęsknić do okolic u stóp Letalnicy.

Wszystkie zdjęcia: fot. Mikołaj Szuszkiewicz

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz