wtorek, 30 sierpnia 2016

XXVIII wyprawa – cz. 4. Słoweńskie powroty

Cały rok czekałem na powrót do Kranjskiej Gory. Ma ona w sobie nie do końca zrozumiałą magię, która powoduje, że miasteczko to może w trakcie weekendu Pucharu Świata w skokach tętnić życiem, nie tracąc nic a nic ze swojej alpejskiej senności. 
I feel S(love)nia. To hasło można spotkać w Słowenii na każdym kroku. Tutaj: na jednej z dziecięcych prac rysunkowych na temat skoków w Planicy!
Po dwóch dniach zwiedzania austriackich skoczni, w końcu dotarliśmy do celu podróży. Apartament w centrum Kranjskiej Gory czekał na nas, a my, po długiej podróży czekaliśmy na apartament i chwilę regeneracji przed weekendem. Jak wiadomo, gdybyśmy pokusili się o sporządzenie zestawienia najbardziej intensywnych weekendów w roku, weekend w Planicy (i najbliższej okolicy) miałby w tym rankingu bardzo mocną pozycję.

Miejscu, w którym przyszło nam spać, niczego nie brakowało. W pakiecie dostaliśmy też wyjątkowych sąsiadów. Byli to państwo Küttelowie z dziećmi. Niezwykły to przypadek, zważając na to, że numer rejestracyjny samochodu, którym przybyliśmy do Kranjskiej Gory, składa się z oznaczenia wielkości skoczni w Einsiedeln. Skoczni nazwanej imieniem miejscowego mistrza. Andreasa Küttela. Przez te kilka dni mieliśmy okazję porozmawiać ze złotym medalistą z Liberca na wiele skokowych tematów, w tym na ten najbardziej istotny, czyli prawidłowa wymowa jego nazwiska. Niestety, w sprawie tajemnicy sukcesu Simona Ammanna w Vancouver Andreas milczał jak grób.

Powróćmy jednak do istoty tej relacji, czyli do naszych ulubionych obiektów (ulubionego) wyczynu sportowego – skoczni narciarskich. W zeszłym roku w Słowenii ja i Maciek odwiedziliśmy, co oczywiste, skocznie w Planicy, ale także pobliskie stare obiekty w Rateczach oraz dwie skoczniowe lokalizacje w Kranju – OMV Center i Gorenją Savę. Jednak najbardziej utkwiło mi w pamięci coś, co zobaczyłem w trakcie ostatniej  tamtego weekendu przejażdżki z Letalnicy do Kranjskiej Gory. W lesie przy drodze, tuż przed Rateczami i znanymi mi tamtejszymi dwiema nieczynnymi skoczniami, w oczy rzuciło mi się coś, co nie dało mi spać przez kolejny rok. Tam była jeszcze jedna skocznia! Po kilku dniach spędzonych w oparach skokowej biesiady nie mogłem wykluczyć przywidzeń, ale realizm tej kilkusekundowej migawki wskazywał zdecydowanie na to, że ta skocznia była tam faktycznie (choć niejeden specjalista od ontologii mógłby zapewne podać tę kwestię w wątpliwość). 

Moja pewność szybko po tym zdarzeniu została przyćmiona – o tajemnicze miejsce zapytałem Maćka, który trasą tą podróżował jak dotąd sporo razy więcej ode mnie.

- Niemożliwe, nie ma tam żadnej skoczni – brzmiała odpowiedź.

Skoro nie ma, to nie ma – myślałem głośno, wiedząc jednocześnie, że sprawdzę to od razu przy pierwszej okazji w 2016 roku.

Zobacz relację z 2015 roku (XXI wyprawa skoczniowa)

Powrót nr 1 – Planica

Czwartek. Jedziemy zatłoczonym busem na pierwszy z aż czterech konkursów zaplanowanych na najbliższe dni. Jest już z nami Michał, dziennikarz i aspirujący skoczniołaz, który wówczas jeszcze nie miał podliczonych swoich zaliczonych skoczni, czym potencjalnie mógł wprawić w zakłopotanie mnie, Maćka i Artura (po dokonaniu obliczeń okazało się jednak, że nas nie przebił). Po drodze mijamy znane doskonale skocznie w Ratečach, ja wypatruję w lesie niedaleko za nimi kolejnego zestawu rozbieg-próg-zeskok. Tak jak w zeszłym roku dokładnie to samo miejsce przemknęło mi przez pole widzenia przez kilka sekund. Teraz nie było już wątpliwości. Znajdowała się tam niewielka skocznia narciarska i nie było mowy o przywidzeniach. A nawet gdyby, to w trakcie tego weekendu miało być jeszcze wiele okazji, żeby to sprawdzić.

To jeszcze cisza przed burzą na terenie ośrodka skokowego w Planicy. Tłumy miały dopiero nadejść!
Na terenie samej Letalnicy trochę się zmieniło. Powstał nowy budynek, do którego przeniesiono biuro prasowe. Jego organizacja była na dobrym poziomie, ale zdecydowanie gorzej sprawa miała się z oznaczeniem poszczególnych stref i dojścia do nich. Błądzenie trochę trwało, ale w czwartek sytuacja była o tyle dobra, że w zasadzie każdy mógł chodzić tam, gdzie chciał. Taki stan rzeczy wykorzystaliśmy do wejścia na schody wzdłuż zeskoku, skąd widok na loty był naprawdę wyjątkowy. Jak się potem okazało, staliśmy na tych schodach wraz z niejedną znaną postacią ze świata skoków, m.in. z naszymi kranjskogorskimi sąsiadami.

Dużo ludzi. Ale to żaden tłum, w porównaniu do tego, jaki gromadził się w kolejnych dniach!

Ten skok nie należał do najbardziej udanych.


Powrót nr 2 - Rateče

Powrót z zawodów był doskonałą okazją na sprawdzenie trzeciej skoczni w Ratečach. Nie spodziewałem się, że jej eksploracja przybierze taki wymiar, jak przybrała. Niezainteresowany dopisaniem sobie tego obiektu do listy osiągnięć był Maciek, najwyraźniej rozczarowany istnieniem skoczni, której nigdy nie było mu dane zauważyć. Podejście na górę było dość trudne, wszystko tonęło w śniegu łącznie z progiem, co do którego nie mieliśmy już nawet najdrobniejszych wątpliwości, że istnieje. Moment, w którym się ich pozbyliśmy, mając próg na wyciągnięcie ręki, byłby doskonały dla Apoloniusza Tajnera, by wykrzyknąć „Taak, oczywiście!”. Okrzyk ten, znany z komentarza skoku Adama Małysza na MŚ w Sapporo popłynął zresztą z głośników arturowego telefonu, co Michał raczył nazwać „schanzenalertem”.

Halo, progu skoczni, czy próg nas słyszy?
Aspirujący skoczniołazowie mają to do siebie, że wolni od rutyny potrafią wprowadzić do wypraw nowe, ciekawe elementy. Michał zaproponował pokonanie drogi na dół w dużo szybszy sposób, niż standardowe schodzenie pośród obfitych słoweńskich połaci śniegu. Zjazd w dół rozbiegu, a następnie zeskoku na plecakach był jednym z niezapomnianych momentów tej wyprawy. Jako że pomysłodawca wykonał ten popisowy numer po uprzednim pozbyciu się górnej części garderoby, co przywiodło nam na myśl wyczyny Halvora Egnera Graneruda, skocznia została ochrzczona Granerudką. Pasażerowie poruszających się z prędkością nart posmarowanych klejem autobusów i samochodów musieli mieć sporo uciechy, widząc trzech, prawdopodobnie dorosłych chłopów, zsuwających się z zeskoku prawie niewidocznej i zapomnianej skoczni narciarskiej.

Granerudka z wyraźnymi śladami użytkowania.
Po zsunięciu się i dotarciu do Rateč, gdzie przy okazji obejrzeliśmy znane nam wcześniej relikty średnich skoczni, udało nam się jeszcze złapać autobus do Kranjskiej Gory. Tam poznaliśmy grupę Słoweńców, którzy twierdzili, że są znajomymi Petera Prevca. Okazało się, że jednym z ekipy był były skoczek, który zakończył karierę z powodu upadku w roli przedskoczka na Letalnicy. To było ciekawe spotkanie, podczas którego istnienie Granerudki zostało potwierdzone. Miejscowemu skoczkowi, powołującemu się w dodatku na znajomość z tamtejszym lokalmatadorem, można chyba zaufać. Nawiasem mówiąc, Prevc stał się w Słowenii kimś w rodzaju półbożka. Tak przynajmniej wydawało się podczas tamtego weekendu. Twarz tego rewelacyjnego skoczka była wszędzie, nawet pomiędzy mąką i cukrem na półkach sklepowych. Lodówki nawet nie próbowałem otwierać.

Te skocznie w Ratečach zachwycały nas w zeszłym roku, tym razem w pełnym słońcu trudno było nawet zrobić im zdjęcia.

Powrót nr 3 - Kranj

W 2015 roku skocznia Bauhenk w Kranju, na którą wybraliśmy się wówczas z Maćkiem po drodze z lotniska do Kranjskiej Gory, stała się z miejsca jedną z moich ulubionych. Efekt psuł wtedy drugi rozbieg, który dobudowano do właściwej K 100 kilka lat po otwarciu obiektu. Teraz Kranj po raz pierwszy postanowili odwiedzić Artur i Michał, a ponieważ mam najwyraźniej wiele wspólnego ze Zbigniewem Wodeckim i lubię wracać tam, gdzie byłem (zamierzam spróbować kiedyś wrócić tam, gdzie mnie jeszcze nie było), nie mogłem sobie odpuścić takiej wycieczki. Wyruszyliśmy przed piątkowymi zawodami, z nadzieją, że uda się dojechać na czas do Planicy. 

Na miejscu czekała nas miła niespodzianka – nie było drugiego rozbiegu! Ta nieestetyczna, ale przede wszystkim źle oceniana przez skoczków „narośl” została zdemontowana i pozostały po niej jedynie belki startowe. W przeciwieństwie do wizyty zeszłorocznej, tym razem brama skoczni nie była otwarta i wydawało się, że może być problem z wejściem na teren. Takie problemy dla skoczniołazów jednak nie istnieją. Nie było nawet konieczne skakanie przez płot. Wystarczyło go... obejść.

Gdy ogrodzenie zostało przez nas obe... obsz... Gdy już obeszliśmy ogrodzenie, nie mogłem sobie odmówić chwili relaksu. W okolicy nie było żywego ducha, od czego trochę zdążyłem odwyknąć przez ostatnie dni,  pogoda dopisywała, a na Kranj patrzyła pięknie ośnieżona panorama Alp. I tak, ładnych parę minut przeleżałem na elegancko wykoszonym (w Kranju śniegu praktycznie już nie było) wybiegu skoczni narciarskiej, która kiedyś o mały włos nie zorganizowała zawodów Pucharu Świata.

Zarys dawnej "narośli" jeszcze widoczny, ale jest już dużo lepiej.

Jeśli ktoś potrzebuje, może na wybiegu skoczni K 100 w Kranju położyć się na materacu. Musi jednak najpierw sobie ten materac przewrócić, chyba że będzie leżał w pozycji wertykalnej.
Wybraliśmy się też na górę i zajrzeliśmy w prawie każdy zakamarek skoczni na Bauhenku. Po tej wizycie nie mam wątpliwości, że to jedna z moich ulubionych europejskich skoczni. Następnym razem chciałbym wrócić tam już nie w ramach skoczniołazowskiej eksploracji, a w celu obejrzenia zawodów.

Alpejskie krajobrazy, panorama miasta, wybieg skoczni. Piękne rzeczy!

Punkt K nieoznaczony czerwoną linią to zło.

W Kranju zaliczyliśmy jeszcze jeden powrót. Nie można było nie zajrzeć na kompleks mniejszych skoczni (z imponującym przeciwstokiem) położony przy tej samej drodze, co skocznia duża. Tam bardziej od samych obiektów zainteresował nas stojący obok dom, roboczo nazwany Domem Kranjca (niestety nie uwieczniłem go na zdjęciach).

Obligatoryjny rzut oka na kompleks skoczni Gorenja Sava.

Na wystawce przy budynku klubowym Triglavu Kranj było dużo Prevców, a ja skupiłem się na "Triglavancku". Proponuję tłumaczenie na własną rękę!

Teren skoczni upstrzony był kwiatuszkami. Zachwycały one swą delikatną urodą, w przeciwieństwie do typowego słoweńskiego verboten w lewym dolnym rogu (tzw. hoja).

Biorąc pod uwagę, że trzeba było opuścić ciche okolice i udać się na zawody, a w dodatku bacznie obserwował nas jakiś pan, nie zagrzaliśmy dłużej na Gorenjej Savie. Autostradą mieliśmy śmignąć raz-dwa do Planicy. Tymczasem okazało się, że cała Słowenia postanowiła zobaczyć w akcji najstarszego z braci Prevców. Korek na zjeździe z autostrady na jakiś czas odebrał nam nadzieję na dotarcie na czas. A jednak udało się – byliśmy na miejscu równo z rozpoczęciem konkursu.

Kranj nie był oczywiście ostatnią skoczniową atrakcją podczas tego wyjazdu. Jeszcze tego samego dnia po zawodach wybraliśmy się do Tarvisio, a w kolejnych dniach doszły jeszcze dwie lokalizacje w Austrii. Działo się sporo (także w samej Planicy), ale o tym w kolejnej, ostatniej już części relacji z XXVIII wyprawy skoczniowej!

Foto-postscriptum bez komentarza:


Wszystkie zdjęcia: fot. Mikołaj Szuszkiewicz.

4 komentarze: