wtorek, 29 grudnia 2015

Koniec złudzeń

Rok temu pisałem o zaufaniu do trenera i naszej reprezentacji. Choć było ciężko, to jak zwykle udało się wyjść naszym z tarapatów. Zdobyliśmy medal MŚ, Kamil Stoch wrócił do czołówki po kontuzji i wygrał nawet kilka konkursów. 

Łukasz Kruczek
(fot. Mikołaj Szuszkiewicz)

Po pierwszych zawodach w tym sezonie wspominałem o nadziei i wierze. Jedna i druga towarzyszyła mi, być może z pewną naiwnością, jeszcze do dziś. Nawet po dramatycznym wywiadzie Stocha dla TVP w zeszłym tygodniu liczyłem po cichu na świąteczną regenerację naszych i zostawienie złego licha za sobą. Beznadziejny Oberstdorf oznacza koniec nadziei, koniec wiary i chyba także koniec zaufania.
Nie ma w tym sezonie ważniejszej imprezy od Turnieju Czterech Skoczni, może z wyjątkiem MŚ w lotach, ale wiemy że ta impreza rządzi się własnymi prawami. Dlatego sezon, choć będzie trwał jeszcze niemal trzy miesiące, praktycznie kończy się dla Polaków i chyba tylko złoto światowego czempionatu mogłoby jakkolwiek zmienić tę perspektywę. W polskiej kadrze, ekipie z niezwykle dużym potencjałem - złożonej z bardzo zdolnych, doświadczonych już i nawet utytułowanych skoczków - wszystko stanęło na głowie.

Na twarzach naszych reprezentantów rysuje się poczucie beznadziei i, co najgorsze, niewiedzy. Nikt nic nie wie. Nie wiadomo dlaczego nasi skaczą tak słabo i nie wiadomo co zrobić, żeby było lepiej. Z przerażeniem czytam słowa Rafała Kota, który mówi, że polscy skoczkowie są sparaliżowani na wewnętrznych treningach, bo muszą walczyć o miejsce w składzie reprezentacji.  A przecież taka sytuacja powinna wyłącznie mobilizować sportowca! W kadrze nie ma żadnej atmosfery. Wydaje się, że nie jest nawet nerwowo, jest po prostu beznadziejnie. Można tylko rozkładać ręce. Co robić w takiej sytuacji?

Wydaje się, że pora na decyzje personalne. W trakcie sezonu nie będą miały one większego sensu, ale jeśli w ogóle ta mroczna zima kiedyś się skończy, prawdopodobnie będziemy mieli do czynienia z pożegnaniami. A kogo warto by powitać? Giełda nazwisk będzie z pewnością gorąca. Wymienianie konkretnych nazwisk już w tym momencie byłoby pewnym nietaktem, ale na pewno włodarze polskiego narciarstwa zaczęli już rozważać możliwe ewentualności.

Wszystko wskazuje na to, że podstawą powinno być zatrudnienie na stałe współpracującego z kadrą psychologa. Słyszalne było zarzekanie się, że taka osoba nie jest potrzebna, że polscy skoczkowie są już na tym etapie, że poradzą sobie sami doskonale. Tymczasem nie radzą sobie w ogóle. Sam psycholog sportowy kadry nie zbawi, ale o tym, jak ważna jest głowa w skokach narciarskich, wie każdy nawet średnio zorientowany sympatyk tej dyscypliny.

Jeszcze nie jest za późno, żeby ze Stocha, Żyły, Kota, Kubackiego, Murańki, Huli, a przecież także zaplecza: Stękały, Wolnego, Kłuska, Miętusa, Zniszczoła i innych zrobić skoczków światowej czołówki. Każdy z nich ma co najmniej kilka lat skakania przed sobą. Ale nie mam wątpliwości, że pozytywne efekty zmian możliwe są w krótszym czasie. Wystarczy tylko nie przestraszyć się i tych zmian faktycznie dokonać.

niedziela, 20 grudnia 2015

Pytania o Domena

Wszystkim mówiącym o wiecznie drugim Peterze Prevcu Słoweniec w Engelbergu srogo pogroził palcem. Ale niemałą sensację sprawił w Szwajcarii także jego najmłodszy brat, Domen. I znów pojawiają się odwieczne skokowe pytania...

Najmłodszym zawodnikiem w historii, który wygrał zawody Pucharu Świata, był Kanadyjczyk Steve Collins. Piętnastolatek, który w 1980 roku podbił Salpausselkę, znany jest w zasadzie tylko z tego rekordu, ewentualnie jeszcze ze specyficznego ułożenia nart w locie w kształt odwróconej litery V. Kolejne nazwiska: Morgenstern, Nieminen, Ahonen, Schlierenzauer, Peterka, Hoellwarth, Nikkola, Dessum, Schwarzenberger... i tak dalej.

Oprócz Morgiego i Ahonena mamy tu właściwie same interesujące historie nie do końca spełnionych talentów. Wyłączyć należy jeszcze Schlierenzauera, przypadek szczególny. Austriak od jakiegoś czasu skacze poniżej swoich możliwości, jednak za młodu zdążył z rozpędu osiągnąć niezwykle dużo, stając się być może najważniejszym zawodnikiem dla współczesnych skoków narciarskich. Skoków tak różnych od tych, w których dzielili i rządzili Schmitt, Małysz i Ahonen.

Na powrót do topowej formy "Schlieri" ma jeszcze ładnych parę lat. Można za nim nie przepadać, ale jeśli w skokach ma zdarzyć się w najbliższych latach coś prawdziwie wielkiego niczym boskie objawienie, to jestem przekonany, że dokonać tego jest w stanie tylko Gregor. Ale co jeśli już nigdy nie wróci do permanentnego wygrywania zawodów? Wobec nastoletnich gwiazd, wdzierających się przebojem do ścisłej światowej elity, oczekiwania mamy zawsze stosunkowo większe, i to do samego końca kariery. Nieminen, wstępujący na skocznie jako następca niepokornego króla Nykaenena, i Peterka (jak się później okazało - kolejny typ niepokorny) mieli dominować przez długie lata, ale w pewnym momencie odsunęli się w cień i nie uratowały ich pojedyncze przebłyski, kiedy byli już rutyniarzami.

Takim zagwozdkom - czy młody skoczek powinien być mocno eksploatowany i czy powinno się oczekiwać wielkich sukcesów od skoczka przez cały okres trwania kariery - całkiem zręcznie wywinął się Rok Benković, który w 2005 roku w wieku 18 lat został mistrzem świata. Dwa sezony później definitywnie zakończył karierę i choć jego ostatnie skoki były przeciętne, to swoim wczesnym przejściem na emeryturę zamknął krytykom drogę do przyklejenia mu łatki "zmarnowanego talentu".

Czy Domen Prevc, ten chaotycznie fruwający młokos z piekielnie utalentowanej rodziny, (zakładając, że nie zachowa się jak jego wspomniany przed momentem rodak) będzie kolejnym Peterką czy kolejnym Ahonenem? Odpowiedzi nie poznamy jeszcze długo. Nie ma na nią żadnej formuły, niczym na rekompensaty punktowe za skrócony rozbieg. Każdy podobny przypadek należałoby potraktować indywidualnie, bo sport to nie potyczki armii klonów (reprezentacja Norwegii w tym sezonie się nie liczy). Wydaje się, że Goran Janus jest wobec młodych Prevców (także wobec Cene) stosunkowo ostrożny: dowodzi tego choćby odsunięcie Domena od konkursów w Niżnym Tagile. Wygląda to na dobry trop słoweńskiego szkoleniowca. Wszak gdyby młodzian przy takiej formie miał "kisić się" w Pucharze Kontynentalnym, mógłby pogrążyć się w (zawsze szkodliwej) frustracji.

Być może Objawienie Grudnia nie wpadnie w Peterkowe maliny nie tylko dzięki, zdaje się, roztropnemu trenerowi. Kluczowe może tu być to, że Domen ma Petera - starszego brata, wciąż jeszcze młodego skoczka, ale już z bardzo dużym doświadczeniem na samym szczycie (i nie zmienia tego zamiłowanie do drugich miejsc). W domu Prevców hierarchia jest jasna: Peter po sobotnich zawodach stwierdził, że Domen był za nim, bo jest od młodszy i tak po prostu musi być. Rodzinne zaczepki - można by powiedzieć. Ale jest w tym pewna mądrość, która może uchronić młodzika przed zgubą.

* * *

Tylko Stocha żal, bo biedak się męczy na skoczni niemiłosiernie, co potwierdził po niedzielnych zawodach w wywiadzie. Ta przejmująca bezradność zapisze się kibicom polskich skoków na długo w pamięci. Ale to już zupełnie inna historia.

niedziela, 13 grudnia 2015

Pocztówka z warszawskich skoczni

W planie XXVII wyprawy skoczniowej, z pewnością ostatniej w tym roku, było przede wszystkim zwiedzanie "Beskidzkiej Trójcy", czyli dawno zapomnianych skoczni w Węgierskiej Górce, Rajczy i Zwardoniu. Jednak przed najważniejszymi punktami podróży udało się znaleźć czas dla innej skoczniowej "trójcy" i to nie byle jakiej, bo stołecznej. 

Lata świetności warszawskiej skoczni - wystawka zdjęć w budynku na jej dawnym terenie
(fot. Mikołaj Szuszkiewicz)


XXVII wyprawa skoczniowa - cz. 1
13-14.11.2015 - Warszawa



Warszawa miała przed laty kilka skoczni. Najbardziej znanym i charakterystycznym takim obiektem w Stolicy była 40-metrowa pierwsza polska skocznia igelitowa (powstała pod koniec lat 50.), położona przy ul. Czerniowieckiej na Mokotowie. Jak opowiadał mi startujący w latach 80. Józef Pawlusiak, początek sezonu igelitowego nie mógł obyć się bez warszawskich zawodów 9 maja, z okazji Dnia Zwycięstwa. Skakano też na 22 Lipca, o czym wspomniał mi swego czasu w internetowej korespondencji Janusz Duda, dumny rekordzista obiektu (48,5 m). Charakterystyczna konstrukcja skoczni jeszcze kilka lat temu wznosiła się ponad dachy Mokotowa. Ale nie był to jedyny obiekt do fruwania służący stołecznym narciarzom.

Historia nieco mniejszej, ponad 20-metrowej skoczni na Agrykoli sięga czasów przedwojennych. Po II wojnie światowej (1952) zbudowano nową konstrukcję, która przetrwała do lat 70. - do momentu odbudowy Zamku Ujazdowskiego. Także w latach 50. przygotowano dwie skocznie w Lesie Bielańskim: 15- i 5-metrową.

Wszystkie te miejsca były mi już znane ze wspólnych wypraw z warszawskim skoczniołazem Maciejem N. (na mokotowskiej skoczni byłem w 2010, na Agrykoli i Bielanach rok później). Tym razem na "obchód" wybrałem się ze skoczniołazem katowickim Arturem B. I odrobinę się pozmieniało!

Zaczęliśmy od Agrykoli. Po skoczni nie istnieją już żadne pozostałości konstrukcyjne, ale miejsce jest do rozpoznania - charakterystyczne dla skoczni ukształtowanie terenu z lekko wkopaną dolną częścią zeskoku, brak drzew... Są też umocnienia zbocza (metalowe bolce oraz siatka), co do których przez moment mieliśmy nadzieję, że może jednak to pozostałość po skoczni. Okazało się, że znajdują się na terenie całej skarpy.

Bula i zeskok skoczni, na której w latach 50. skakał m.in. Władysław Gąsienica-Roj,
późniejszy zasłużony sędzia, działacz i trener.
(fot. Mikołaj Szuszkiewicz)
Dziś hamujący zawodnicy musieliby uważać na kosz na śmieci.
(fot. Mikołaj Szuszkiewicz)

Z Ujazdowa przetransportowaliśmy się na Czerniowiecką. Pięć lat temu można było zobaczyć tam jeszcze wieżę najazdową, fragment rozbiegu i ruinę wieży sędziowskiej. Te konstrukcje dziś już nie istnieją. Wciąż stoi za to budynek, na którym opierała się dolna część najazdu i próg. Znajdują się w nim poczta i serwis narciarski.
Na tym właśnie budynku opierał się dawniej zeskok.
(fot. Mikołaj Szuszkiewicz)

Podobny do tego widok dawniej roztaczał się z progu, choć m.in. uboższy o apartamentowiec na dole.
(fot. Mikołaj Szuszkiewicz)

Ogrodzenie zeskoku jest niekompletne, toteż da się wejść tam bez większego wysiłku. Co cieszy - jest tam względny porządek. Wykoszono wszystkie chaszcze, które w 2010 uniemożliwiały przystępną eksplorację miejsca. Zeskok odsłonił się na nowo. Wyraźnie widać, że na wybieg została nawieziona ziemia (stok przechodzi w płaski teren "za wcześnie"), co miało miejsce w związku z niezrealizowanymi ostatecznie planami urządzenia tam stoku narciarskiego.

Oto obecny ogólny widok skoczni, zwanej niekiedy "Skarpą". Wyraźnie widać, że ziemia na dole jest nawieziona już po zamknięciu obiektu - na tak krótkim zeskoku nie dałoby się latać pod 50 metr. Widocznie też słupy latarni wystające spod nasypu, z pierwotnego poziomu wybiegu.
(fot. Mikołaj Szuszkiewicz)

Schody - jedna z niewielu pozostałości
(fot. Mikołaj Szuszkiewicz)
Jedno się nie zmieniło - tak, jak złożony w jedno miejsce na uboczu, leżał zdjęty z zeskoku igelit, tak leży tam nadal. Prawdopodobnie już ze dwadzieścia lat.

Warszawskie cmentarzysko igelitu.
(fot. Mikołaj Szuszkiewicz)

Do kompletu pozostały nam Bielany. Od nich zaczęliśmy kolejny dzień wyprawy i miało to być dobre preludium przed zwiedzaniem na południu Polski. O szukaniu pozostałości po skoczni 5-metrowej nawet nie było mowy (nikłe szanse na powodzenie), skupiliśmy się na tej nieco większej. W jej przypadku rozpoznanie miejsca przez niefachowe oko byłoby sporo trudniejsze, niż w przypadku Agrykoli. Rozbieg, zapewne drewniany, musiał zaczynać się na ziemnym nasypie, który jest w tym miejscu dobrym punktem orientacyjnym. Po usytuowaniu drzew i nieznacznym wkopaniu terenu można rozpoznać, w którym miejscu tamtejszej skarpy znajdował się zeskok.

To widok z poziomu (mniej więcej) dawnego progu - w dół zeskoku. Widoczne zaokrąglenie buli i lekko wkopany teren. Drzewa w tym miejscu są wyraźnie młodsze od tych naokoło.
(fot. Mikołaj Szuszkiewicz)
Widok z poziomu wybiegu. Na górze widoczny charakterystyczny nasyp, na którym prawdopodobnie opierał się rozbieg.
(fot. Mikołaj Szuszkiewicz)

Tak oto zaliczona została pierwsza "trójca" tej wyprawy. Jak poszło z innymi skoczniami? O tym już w kolejnej części relacji!

poniedziałek, 30 listopada 2015

Goleszów... i koniec. Wywiad z Tadeuszem Tajnerem

Jeżeli zaczynają tutaj i nie pokazuje się im innych skoczni, to uznają, że tak ma być. Że nie ma nic lepszego na świecie. Jeden wyjazd, choćby do Bystrej. I wtedy już krzyczą: „mama, no ale co my tutaj mamy...?”

Od lewej: igelitowa skocznia K 30, nieczynna skocznia K 50, igelitowa skocznia K 17.
(fot. Mikołaj Szuszkiewicz)
Z Panem Tadeuszem Tajnerem, trenerem skoczków w klubie LKS „Olimpia” Goleszów, rozmawialiśmy na terenie miejscowego kompleksu skoczni.

Zacznijmy od największej, nieczynnej skoczni, powstałej tuż po wojnie. Jak to z nią było?

Funkcjonowała jako K 50. Była kompletna. Z igelitem, oświetleniem. 

Był moment, że przyszedł nowy zarząd i stwierdził, że trzeba to zmienić. I zlikwidowano ją. Igelit, który „Olimpia” produkowała sama, i to u mnie w domu, zakopano gdzieś w dziurze. Raz, później, była przymiarka, żeby zrobić z tego obiekt K 60. Brakło środków. To były dorywcze pomysły. Znalazło się akurat 5 tysięcy, to wzięto koparkę i trochę zrobiono. Na zasadzie: może ktoś to kiedyś popchnie dalej. 

Bardzo żałuję, że zniszczono tę skocznię. Miała wszystko, co było potrzebne. Choćby fachowe nawodnienie. Teraz musimy ciągać ze sobą węże. 

Rozsypująca się stara wieża najazdowa jeszcze stoi.

Kiedyś zasugerowałem: wywieźmy ją na złom. Mamy na to zgodę, ale nie ma kto tego zrobić. A kupiłoby się za to chociażby wiązania dla dzieciaków.

W 2004 czy 2005 roku zorganizowałem w tym miejscu ostatnie zawody. Próg ulepiliśmy ze śniegu. Przyjechał m.in. Klimek Murańka z trenerem Franciszkiem Groniem-Gąsienicą. Były skoki po 40 metrów.

Z lewej strony mamy igelitową „trzydziestkę”. 

Tu wszystko niszczeje. Igelit jest całkowicie do wymiany. Myśmy to zimą przygotowali, jest niby czynne... Ale niebezpieczne. Żaden trener nie podejmie ryzyka. 

Problem jest z hamowaniem. Jest na to za mało miejsca. Nasi już się do tego przyzwyczaili, potrafią dobrze zakręcić na przeciwstoku. Ale ci z innych klubów się boją. Nie chcą przyjeżdżać. I mają rację, bo dla mniej zaawansowanych jest tu po prostu mało bezpiecznie. 

Stan igelitu pozostawia wiele do życzenia.
(fot. Mikołaj Szuszkiewicz)
Na zimę montuje pan siatki podtrzymujące śnieg?

Siatek nie mamy. Jak jest temperatura -5 stopni Celsjusza, to umiem tak ubić śnieg, żeby się nie zsuwał. W ten sposób zostało przygotowanych kilka konkursów. Jednak wystarczy, że temperatura zejdzie do zera i już wszystko spływa. 

Skoczniom kończą się licencje. W zeszłym roku doraźnie zrobiliśmy odeskowanie i warunkowo Związek pozwolił nam skakać. Tylko że to jest działanie na zasadzie: urobimy się i niewiele to wnosi.

Najmniejsza skocznia wyróżnia się. 

Dostaliśmy niedawno igelit z Rożnowa, z Czech. Stary przykryliśmy nowym. Idzie skakać. Ale profil jest przestarzały, tory krzywe. Tory akurat będziemy zmieniać, bo chcemy wciąż organizować coroczne zawody: na mikołajki czy też w maju, na początek sezonu letniego.

Jaki tu jest główny problem? Trociny na wybiegu. Dzieci na tym nie chcą skakać. Jak któreś „zakantuje” nartą w trocinach, to jest katastrofa. Zakręci nim – i nie daj Boże – narty połamane. A potem są pretensje...

Nie można by tu zasiać trawy?

Dałoby radę to zrobić. Tak jak w Bystrej – wykopać ziemię, nawieźć nowy grunt, potem posiać trawę. Ale trawa jest dobra, kiedy jest sucha. A jak tutaj się poleje, czy spadnie deszcz, to z rozpędu oddawaliby drugi skok na ulicę, wybijając się z przeciwstoku.  

Świeża dostawa trocin na wybieg skoczni K 17 w Goleszowie. (fot. Mikołaj Szuszkiewicz)
Na lewo od K 30 widać jeszcze miejsce po innych skoczniach. 

Na zimę przygotowujemy tam dwa śniegowe obiekty – K 30 i K 15. Mają nowocześniejsze profile od tych starych. Na nich zaczynał skakać Artur Kukuła.

Miały nawet kiedyś tory z desek, żeby narty nie uciekały. Z tym że to nawet nie było frezowane, taka prowizorka. 

Zresztą, zimą mamy jeszcze problem następujący: przygotowujemy skocznie, ubijamy śnieg. Jest to trochę roboty. Potem robimy trening i idziemy do domu... I cały Goleszów przychodzi tu z dziećmi, na przykład na sanki. I nasza praca idzie na marne, bo wszystko, co ubiliśmy jest rozjechane. 

Są plany poważniejszych zmian na tutejszych skoczniach?

Plany są, założenia są, jakieś listy intencyjne podpisane... Co nas blokuje? Chociażby brakuje dokumentacji tych skoczni. A na każdy drobny bieżący remont też musimy mieć zgodę z Urzędu Gminy. Teren należy właśnie do Gminy Goleszów. 

Gdyby udało się doprowadzić do poważnej przebudowy – ile skoczni by tu powstało?

Cztery. Trzy większe i jedna „dziesiątka” – do szkolenia podstawowego. Dla początkujących dzieci, w wieku 5-7 lat, skocznia 10-metrowa sprawdza się idealnie. W Czechach mają takie skocznie w każdym kompleksie. U nas dopiero teraz Wisła ma taki obiekt, perfekcyjny do szkolenia najmłodszych. A my mamy tu trochę dzieci, i one „robią wyniki”. Skaczą głównie właśnie w Wiśle, Bystrej, w Szczyrku.

Zabezpieczeniem na przeciwstoku skoczni K 30 są stare materace.
(fot. Mikołaj Szuszkiewicz)
Ilu to skoczków?

Dwunastu. I więcej mieć nie mogę. Trenują 4-6 razy w tygodniu. Możemy szkolić tylko najmłodsze grupy, potem to się mija z celem... Inaczej byłoby, gdyby był tu trener zawodowy. Ja pracuję dorywczo. 

Kto z tych młodych chłopaków najbardziej się wyróżnia? 

Wszyscy moi podopieczni są w swoich grupach w najlepszych „dziesiątkach” w Polsce. Robert Ryś, Michał Martynek, Mateusz Chraścina, świetny Maciek Staszewski, Antoni Orawski, Kamil Waszek, Marcin Waszek, Wiktor Widenka...

Kiedy taki młodzieniec przychodzi tu po raz pierwszy i widzi, jak te skocznie się prezentują, nie chce uciekać?

Jeżeli zaczynają tutaj i nie pokazuje się im niczego innego, innych skoczni, to uznają, że tak ma być. Że nie ma nic lepszego na świecie. Goleszów... i koniec. I oni się tutaj wszystkiego nauczą, wszystko opanują, o ile oczywiście nic niedobrego się po drodze nie wydarzy. I w porządku.

Jeden wyjazd na lepszą skocznię. Choćby do Bystrej. I wtedy już krzyczą: „Mama, no ale co my tutaj mamy...?” (śmiech).

Tadeusz Tajner na wybiegu skoczni K 17.
(fot. Mikołaj Szuszkiewicz)
I wypisują się z „Olimpii”...

Właśnie nie! Nikt nie odchodzi. Tu jest lokalny patriotyzm. Nie wiem, skąd to się bierze. Wszyscy widzą co i jak, wszyscy narzekają. Ale zostają. Chętnych jest coraz więcej. A sprzętu zaczyna brakować.

Zapewnienie sprzętu skoczkom – jakie to koszta?

Przykładowo: trzy komplety wiązań – 200 złotych. Niby mało. Ale w budżecie klubu na skoki rocznie przeznaczone jest 13 tysięcy złotych.

Wyposażenie jednego skoczka to 5 tysięcy złotych minimum. Za porządne narty – 580 euro. Kombinezon – 1 400 złotych, buty tyle samo, albo i droższe...

PZN nie może wam pomóc?

Nie mają takiej możliwości. Mogą najwyżej wspierać jakieś działania. Z Gminą podpisali porozumienie w sprawie remontu skoczni. Do Warszawy, do Ministerstwa Sportu trafiły dwa takie wnioski o dofinansowanie – nasz i drugi, z Wisły. Tylko że to wszystko ładnie wygląda do pewnego momentu, na papierze. Spotkają się, podpiszą coś... i koniec.

Budynek zaplecza skoczni.
(fot. Mikołaj Szuszkiewicz)
A jak jest ze wsparciem Grupy Lotos?

To działało prężnie na początku. Wspierali w pozyskiwaniu młodzieży, dawali sprzęt. Z każdym rokiem wsparcie jest jednak coraz mniejsze. Dostajemy po jednej parze nart na dwunastu zawodników. Wiadomo, dostanie tylko najlepszy.

Kiedy ja skakałem, pod tym względem było lepiej. Była Cementownia Goleszów, do której niegdyś należał teren; przy klubie pracowały brygady remontowo-budowlane. Klub miał swój autobus. Siatkarze grali w drugiej lidze, narciarstwo stało na wysokim poziomie. Ale tak to jest, że zaczyna się w miarę dobrze, a potem...

Działał tu też niegdyś człowiek-instytucja, Pański wujek i ojciec obecnego prezesa PZN, Leopold Tajner. Miał wiele charakterystycznych pomysłów na trenowanie...

To jest dopiero historia! Kiedy skakał jeszcze mój ojciec, jeździło się po rozbiegu na drabinkach. Na zeskoku rozwijano maty brezentowe. W stosunku do tego brezentu rozbieg był trochę za szybki... Były jeszcze próby z matami kokosowymi.

Wujek Leopold uprawiał szybownictwo. Wymyślił, że zamontuje 200-metrową linkę z rolkami – aż do stawu obok skoczni. Skoczek zakładał narty, podpinało się go pasami i zjeżdżał. To była symulacja skoku. Lądował na trocinach. To była wysokość! Podwieszony tylko na tych roleczkach... Trzeba było mieć odwagę.

Innym pomysłem były skoki do wody. Powstały trzy skocznie do stawu, takie na krótkie narteczki...

Będzie jeszcze dobrze ze skokami w Goleszowie?

Jest o tyle dobrze, że w pobliżu mamy inne skocznie. Blisko, tuż za czeską granicą, jest Nydek. Jednak w samym naszym klubie jest ostatnimi czasy nietęgo, bo prezes poważnie zachorował. Wiele obowiązków spadło na mnie. O pieniądze na bieżące sprawy jest trudno. Kluby w Polsce w ogóle są biedne, bo najczęściej utrzymują je gminy. A te mają tyle innych potrzeb dookoła... 

Siłą Goleszowa jest ogromny potencjał ludzki. Szkoda by było go zmarnować.

* * *

Tadeusz Tajner – ur. 1955, były skoczek narciarski, mistrz Polski juniorów, uczestnik prestiżowych zawodów międzynarodowych, m.in. w Lahti i Falun. Obecnie trener klubu LKS „Olimpia” Goleszów, opiekun dwunastu utalentowanych zawodników młodego pokolenia.

Wywodzi się ze słynnego narciarskiego rodu Tajnerów: syn Alojzego, skoczka znanego z potężnego wyjścia z progu; kuzyn Apoloniusza, prezesa PZN i byłego trenera reprezentacji Polski; bratanek dwóch olimpijczyków: Władysława – mistrza i rekordzisty Polski w skokach, oraz Leopolda –  trenera-wizjonera i konstruktora skoczni z Goleszowa.

Rozmawiali: Mikołaj Szuszkiewicz i Artur Bała
Redakcja i zdjęcia: Mikołaj Szuszkiewicz
Serdeczne podziękowania dla p. Jana Szturca za pomoc w organizacji wywiadu.  

niedziela, 22 listopada 2015

Nadzieja

Wszystkich tych, którzy spodziewają się, że ten tekst będzie traktował o Robercie Matei - Polskich Skoków Wielkiej Nadziei - muszę niestety rozczarować. 

Kamil Stoch
(fot. Mikołaj Szuszkiewicz)


Skoro nie o Matei, to pewnie o tym, że po słabym początku sezonu w wykonaniu Polaków trzeba mieć nadzieję na poprawę sytuacji w kolejnych konkursach? O, cóż to byłaby za fatalna sztampa. Choć oczywiście taka nadzieja nikomu nie zaszkodzi.

Ile już lat cała Polska śledzi ten najpopularniejszy zimowy serial? Czy nie jest tak, że chociaż teoretycznie każdy kolejny sezon jest sequelem poprzedniego, pewnie schematy fabuły są niezmienne? Że można się pokusić się o stwierdzenie: to nawet nie sequel, ale remake?

Pierwsze zawody nigdy nie są dobrym probierzem całego sezonu, który rozpoczynają. Ile to już razy w pierwszym odcinku polscy skoczkowie zawodzili nas skakaniem o 90% gorszym niż latem? Ilu to już mieliśmy takich młodziutkich-utalentowanych Danielów Andre Tande, którzy błyszczeli przez połowę sezonu, a potem uchodziło z nich powietrze?

A może... może to jest tak, że choć wiemy co nas czeka, lubimy poudawać, że oglądamy coś zupełnie nowego. I że lubimy się trochę powściekać. I tego Kruczka to w zasadzie nie lubimy, chociaż z trzech ostatnich wielkich imprez przywozimy medale. I jak jakiś medal się jeszcze trafi, to wtedy go polubimy, ale tylko na chwilę. Do kolejnego Klingenthal, bo przecież otwarcie sezonu jest ważniejsze od Turnieju Czterech Skoczni i mistrzostw świata razem wziętych. 

Mam nadzieję, że nauczyliśmy się już, że nie warto się przejmować pierwszym odcinkiem. I że w najbliższych dniach nie będzie paniki, która niepotrzebnie powoduje nerwową atmosferę. Oby nie było jej także tuż po momentach kulminacyjnych. Tu do mojej nadziei dochodzi wiara. A wierzę, że nie będzie źle - i scenarzyści tego sezonu nie będą chcieli tego zepsuć nagłą chęcią wykazania się szczególną inwencją.

piątek, 20 listopada 2015

Skocznie we mgle i rozmowa z J. Pawlusiakiem. "Skoczkowie to elita"

Moi ulubieńcy Skaldowie śpiewali przed laty (i zdarza im się śpiewać po dziś dzień) o dwudziestym szóstym marzeniu. Swoje skoczniowe marzenie w postaci wyprawy nr 26 spełniłem w Beskidach. 
Skalite podczas letnich MP 2015. Zawsze miło obejrzeć sobie jakieś zawody przy okazji skoczniołazostwa.

XXVI wyprawa skoczniowa
9.10.2015 - Szczyrk, Meszna, Wilkowice


Moje wyprawy nieraz potrzebowały pretekstu do organizacji, tak było i tym razem. Pierwszy raz w życiu (!) wybrałem się na mistrzostwa Polski w skokach narciarskich, które tej jesieni odbyły się w Szczyrku. Na podbój Skalitego ruszyłem wspólnie z kolegą Michałem, wziętym narciarskim dziennikarzem, którego z tego miejsca pozdrawiam i muszę jednocześnie rozczarować: tym razem nie będę już narzekał na skoczniołazostwo latem. Ma ono swoje plusy, o czym za chwilę.

Na stoku Beskidka w Szczyrku od jakiegoś czasu smutno.
Po dawnej skoczni "Antoś" ani śladu.
(fot. Mikołaj Szuszkiewicz)

Do niedoszłego miasta-gospodarza MŚ juniorów w 2008 roku (ktoś jeszcze pamięta, z jakim napięciem oczekiwano wówczas zakończenia pracy nad skocznią?) zajechaliśmy w trakcie meczu Polska-Szkocja. W knajpie w centrum Szczyrku pustki - miejscowi chyba woleli przeżywać ten dreszczowiec w domach. A może już po prostu spali. Można było naiwnie pomyśleć, że chcą być pełni sił przed innym wielkim widowiskiem nazajutrz - za miedzą, na Skalitem. Nie ma co się jednak czarować - letnie MP nie są wielce porywającym widowiskiem sportowym. Także ja potraktowałem je głównie jako dobrą okazję do skoczniołazostwa.

Następnego dnia z rana wyruszyłem do Mesznej. To pobliska wieś, w której funkcjonowała niegdyś skocznia narciarska, ale ogólnodostępne źródła nie wspominają o niej prawie nic, do czego już zresztą zdążyłem się przyzwyczaić. Chcę żeby między innymi właśnie temu - wydobywaniu informacji o zapomnianych obiektach - służyły moje wyprawy. Stąd też bardzo często bliżej im do turystyki eksploracyjnej, niż do stadionowego groundhoppingu. Ale, niestety, nie zawsze wszystko wychodzi tak, jak mógłbym sobie wymarzyć. Jedynym śladem po skoczni, na który trafiłem, była ulica o nazwie Pod Skocznią. Nie znalazłem tam żadnych pozostałości po obiekcie. Nie potrafiło mi też pomóc kilkoro mieszkańców, których spotkałem na ulicy. Jakby tego było mało, Meszna utonęła we mgle, okraszonej obfitymi opadami deszczu. W takich warunkach nie dało się szukać zapomnianej skoczni. (To jest ten moment, w którym muszę się przeprosić z latem).

Całkiem niedaleko Mesznej znajdują się Wilkowice, miejscowość, która także miała swoją skocznię - trochę bardziej znaną, i popularną choćby wśród geocacherów. Mimo bliskości dwóch wsi przedostanie się z Mesznej do Wilkowic transportem publicznym nie należy do rzeczy najprostszych. Konieczna była przesiadka w Bystrej, gdzie przez godzinę czekania zdążyłem jeszcze trochę zmoknąć. Na szczęście w Wilkowicach przestało padać. W miarę szybko znalazłem starą skocznię, choć po części przesłaniała ją mgła.

Tak prezentuje się pozostałość skoczni w Wilkowicach z dołu. Kolejne krzaczki do kolekcji.
(fot. Mikołaj Szuszkiewicz)

Zeskok oczywiście zarośnięty, próg rozmyty, a najazdu nie ma. Są za to pozostałości po nim w postaci betonowych podpór. Mam wrażenie, jakbym pisał podobne zdania już wielokrotnie, ale cóż na to poradzić, kiedy właśnie w takim stanie jest multum polskich (dawnych) skoczni?

Podpory wieży najazdowej ciągną się dość długo. Na skoczni można było skakać prawie 50 metrów.
(fot. Mikołaj Szuszkiewicz)

Bula była uformowana z kamieni, częsty przypadek na dawnych skoczniach.
(fot. Mikołaj Szuszkiewicz)
Jeszcze na wysokości progu skoczni spotkałem panią zbierającą akurat grzyby (muszę przemyśleć kiedyś połączenie skoczniołazostwa z grzybobraniem!). Na pytanie o skocznie poleciła mi skontaktowanie się z panem Józefem Pawlusiakiem, byłym narciarzem, olimpijczkiem z Lake Placid, specjalistą od dwuboju i bardzo dobrym skoczkiem. Po drodze spotkałem jeszcze inną panią, która poinformowała mnie, gdzie Pana Józefa mogę znaleźć. Pani wskazała mi też jedną ciekawą rzecz, na którą nie zwróciłem uwagi. Na wybiegu skoczni i w jego pobliżu leżały fragmenty mat igelitowych, także pojedyncze nitki. Czyżby fruwano tam także latem?

Jedna z pozostałości igelitu znaleziona w Wilkowicach.
(fot. Mikołaj Szuszkiewicz)

* * *

Pana Józefa Pawlusiaka zastałem w hali sportowej w Wilkowicach. Opowiedział mi nieco o historii tamtejszej skoczni oraz o obiektach pobliskich.

- Skocznia w Wilkowicach funkcjonowały od lat 50. za sprawą trenera Franciszka Klimy. Początkowo jej wielkość wynosiła 28-30 metrów. Posiadała sztuczne oświetlenie - i było ono dużo lepsze niż na przykład w Szczyrku-Biłej. Na początku lat 70. zmodernizowano skocznię - powiększono ją do wielkości 44-45 metrów. Wtedy też dobudowano obok, z prawej strony patrząc od dołu, drugi obiekt - o wymiarach 20-22 metrów. Były też plany zamontowania igelitu i został on nawet przywieziony ze skoczni w Cygańskim Lesie w Bielsku-Białej. Nigdy jednak go nie położono na zeskoku. Po przełomie roku 1989 wszystko zaczęło chylić się ku upadkowi. Upadło włókiennictwo, a wraz z nim klub Włókniarz Bielsko-Biała. W Wilkowicach od lat już się nie skacze - mówił olimpijczyk.

Były dwuboista przypomniał też o innych, zapomnianych już polskich skoczniach.

- W okolicy najbliżej istniała skocznia na Magurce, jakieś 3 kilometry stąd. Miała kamienny próg. W tej chwili nic już po niej nie zostało, choć pamiętam jeszcze, które to było konkretnie miejsce. Często jeździliśmy do Szczyrku. Chodziło się też pieszo do Bystrej, gdzie był kiedyś sześćdziesięciometrowy obiekt. Zostały po nim tylko schody, które stały tam aż do budowy nowych skoczni. Pamiętam też skocznie w Rajczy, Zwardoniu, Suchej Beskidzkiej. Jedna była też w Mesznej. Proszę pytać o nią sołtysa! Poza Beskidami startowaliśmy choćby w Warszawie, gdzie co roku odbywały się tam zawody na Dzień Zwycięstwa 9 maja, czy w Miłkowie pod Karpaczem. Ta ostatnia miała bardzo długi rozbieg. Jechało się i jechało! - wspominał Pawlusiak.

W zapomnienie zdążyła już odejść nieczynna od ponad 15 lat skocznia na Salmopolu w Szczyrku, która dla dwukrotnego mistrza Polski w kombinacji była obiektem szczególnym.

- Na Salmopolu była skocznia normalna, w której budowie brałem udział i oddałem na niej skok otwarcia. Było to świetne miejsce do skoków, panował tam znakomity mikroklimat. Śnieg leżał od jesieni do wiosny, nie było problemów z wiatrem. Ale sama konstrukcja nie była idealna. Co jakiś czas modernizowaliśmy ten obiekt - przede wszystkim rozbieg, który okazał się za krótki. Powstawały dobudówki, podnieśliśmy nawet próg. W końcu doszło do poważniejszego remontu. Skocznia była używana prawie do samego końca, do pożaru, który prawdopodobnie roznieciły jakieś małolaty - mówił były narciarz.

Olimpijczyk porównał też sytuację dawnych i dzisiejszych skoków.

- W Beskidach jest o tyle dobrze, że mamy obecnie najlepszą bazę w Polsce. Malinka... jest jaka jest, ale jest. Przyjeżdżają do nas skakać z Zakopanego. Teraz takie podróże to nie problem, szczególnie że można jechać przez Słowację. Dawniej przemieszczanie się zajmowało dużo więcej czasu i między innymi dlatego skocznie były prawie w każdej wsi. Zresztą... skoki ogólnie bardzo się zmieniły. Skacze się inaczej pod względem technicznym, w zupełnie innym sprzęcie. Albo... tzw. przeliczniki. Niestety, czasami ich stosowanie prowadzi do absurdów, bo nie oddają one chociażby roli bocznego wiatru - komentował Pawlusiak.

Nie zabrakło wspomnień z kariery zawodniczej Józefa Pawlusiaka, brata innych olimpijczyków: Tadeusza i Stanisława.

- W sezonie 1980 byłem w znakomitej formie. Wygrałem wszystkie zawody przed igrzyskami, krajowe i międzynarodowe. Nie poszło tylko na igrzyskach. Taki los. U skoczka narciarskiego wiele rozgrywa się w głowie, ale nie można mówić, że np. któryś z nich boi się skakać na danej skoczni. Skoczkowie to swego rodzaju elita, która bać się nie może i od wczesnej młodości jest do tego przygotowywana. Ja startowałem przede wszystkim w dwuboju. Byłem dobrym skoczkiem, ale biegało mi się też nieźle, dlatego postawiłem na kombinację. Po sezonie olimpijskim na chwilę, w sezonie letnim, odstawiłem dwubój dla samych skoków. Ówczesny trener reprezentacji Tadeusz Kołder powiedział mi wtedy: "Wracaj, bo nie ma kto występować". I wróciłem. Ale zdołałem też zdobyć kilka medali mistrzostw Polski w skokach. Byłem na podobnym poziomie co Piotr Fijas czy Stanisław Bobak - ze wzruszeniem opowiadał były reprezentant kraju.

Pan Józef dziś pracuje w Gminnym Ośrodku Sportu i Rekreacji, jest też radnym w gminie. M.in. dzięki jego staraniom Wilkowice mają od czterech lat dobrze przygotowane trasy biegowe na Magurce. Może kiedyś przyjdzie czas na reaktywację skoków?

* * *

Po rozmowie, która rozjaśniła mi kilka kwestii związanych ze skocznią w Wilkowicach, udałem się na bodaj ostatni tego dnia autobus do Szczyrku. Nie zdążyłem wrócić na skocznie i poszukać pozostałości mniejszego obiektu. Dlatego Wilkowice dopisuję do miejsc, które będę musiał odwiedzić ponownie. Koniecznie.

Powrót do Szczyrku. Nieczynne skocznie w Biłej - za dnia...
(fot. Mikołaj Szuszkiewicz)
Mistrzostwa Polski, zgodnie z oczekiwaniami, nie były porywające, choć miło było spotkać kilkoro znajomych na trybunach i w sektorze prasowym. Podczas tej wyprawy znalazło się miejsce na jeszcze jeden ciekawy akcent.

Przechodząc już w kompletnych ciemnościach pod skoczniami w Biłej, przyszło nam do głowy wejście po zeskoku i rozpoczęcie tradycji skoczniołazostwa nocnego. Wymiękliśmy. Nawet nie w połowie.

sobota, 31 października 2015

Księga XXV: Litwo...

Jeśli jeszcze dzień przed tą wyprawą ktoś zaproponował mi wyjazd na dowolnie wybraną skocznię w odległości około 500 kilometrów, prawdopodobnie zdecydowałbym się na zupełnie inny kierunek. A jednak wybrałem najlepiej, jak mogłem. 

Ten Pan niech będzie patronem tejże relacji, publikowanej w noc dziadów.
(fot. Mikołaj Szuszkiewicz)
Przeglądanie starych map to jedno z moich ulubionych zajęć w wolnym czasie. Zresztą, jeszcze zanim do reszty pochłonęła mnie pasja skoczniołazostwa, potrafiłem przesiedzieć nad mapami długie godziny. Lubiłem też szkicować własne plany fikcyjnych miast - oczywiście w każdym musiało znaleźć się miejsce dla skoczni narciarskiej. Być może gdyby nie kartograficzna żyłka, nie polubiłbym w takim stopniu tego, co w całym skoczniowym „łażeniu” jest jednym z ciekawszych elementów. Mam na myśli proces eksploracyjny, który wcale nie zaczyna się wraz z dojechaniem na miejsce. Jeśli mamy do czynienia z obiektem słabo udokumentowanym, trzeba spędzić trochę czasu nad zagłębieniem się w źródła, chociażby właśnie w postaci map sprzed lat. Taki przegląd robiony z nudów nierzadko staje się powodem wyprawy (a nie na odwrót). 

Tak, po części, było tym razem. Przeglądając Internet trafiłem na przedwojenną mapę Wilna. Od razu rzuciła mi się w oczy, oznaczona w pobliżu Góry Trzykrzyskiej, skocznia narciarska. O istnieniu takowej wiedziałem, ale byłem przekonany że to konstrukcja powojenna, zaś jeszcze za polskich czasów w obecnej stolicy Litwy skocznię zbudowano nie tam, a na Antokolu. Wyszło jednak na to, że obie stały już przed wojną - przy czym tej drugiej na mapie już nie znalazłem. 

Pierwszy raz w Wilnie byłem sześć lat temu na jednodniowej rodzinnej wycieczce. O skoczni wiedziałem wtedy tyle, że była. Cóż, było to za mało, żebym podjął dalsze kroki - choć gdybym wówczas miał świadomość tego, że zaparkowaliśmy samochód tak blisko skoczni... Po tegorocznym natrafieniu na wspomnianą mapę nie miałem wątpliwości, że prędzej czy później do Wilna się wybiorę. Trudno było mi przypuszczać, że stanie się to tak szybko. Nie minęły dwa tygodnie, a  odwiedził mnie w Warszawie przyjaciel z Dolnego Śląska (wiem, że to przeczytasz, dlatego pozdrawiam!), który był w połowie drogi do celu swojej podróży. Ze stolicy Polski miał ruszyć do stolicy Litwy. Wcale nie najdroższe bilety na autobus można było jeszcze kupić. Chwila namysłu i decyzja zapadła – dołączam się do tej wyprawy! Jak tu nie korzystać z okazji, kiedy do skoczni, můstków, mostíków i skakalnic mogę dorzucić tramplinas?

Wileńska wycieczka była obfita w zwiedzanie najważniejszych punktów turystycznych miasta. Skocznia, o której raczej mało kto wie, była dla mnie wisienką na torcie. Ta narciarska wisienka wedle mapy przed II wojną światową przylegała do stadionu. Stadion ten stoi do tej pory, a dotarcie doń nie sprawiło mi większych problemów. Pod kątem wizualnym obiekt robi naprawdę marne wrażenie, i nie należy do najprzyjemniejszych miejsc w Wilnie. Jednak wilnianie najwyraźniej lubią podróże w czasie i klimat rodem z latach świetności Związku Sowieckiego nie przeszkadza im w korzystaniu z proszącej się o wymianę, niczym igelit w Goleszowie, bieżni. I tak, obok miejscowych entuzjastów zdrowego trybu życia, rundkę wokół boiska zrobił pewien skoczniołaz z Polski.

Tylko... gdzie ta skocznia? Z poziomu stadionu nie uświadczyłem żadnych pozostałości. Tradycyjnie pojawiła się krótka chwila zwątpienia. Zdawałem sobie jednak sprawę, że jeśli teraz odpuszczę, to kolejna okazja na skoczniową eksplorację w Wilnie niekoniecznie nadarzy się prędko. W takich sytuacjach rozwiązanie jest właściwie zawsze takie samo – wejdź w krzaki (co zresztą może rozwiązać także przeróżne inne sytuacje kryzysowe). I wszedłem. Za trybuną na jednym z łuków stadionu jest bowiem zarośnięta skarpa. Postanowiłem zajść je od góry, dlatego opuściłem mroczną lekkoatletyczną arenę i ruszyłem ścieżką, która wiodła wzdłuż grzbietu wzniesienia. Czułem pismo nosem, czułem, że skocznia gdzieś tam musi(ała) być. To było jak „złoty węch” Sknerusa McKwacza. 

Nie szedłem długo. Spojrzałem w lewo, w dół skarpy, w kierunku trybuny. Niewielka niecka pośród drzew, w dodatku wystawał z niej jakiś metalowy słupek. Po latach skoczniołazostwa wiem, co oznaczają takie widoki. Zszedłem niżej. Był próg. Dotarłem do skoczni narciarskiej w Wilnie. 

Był próg. Z lewej strony widać fragment szałasu.
(fot. Mikołaj Szuszkiewicz)
Jeszcze nie wiedziałem komu służył ten śmietnik...
(fot. Mikołaj Szuszkiewicz)
Próg skoczni był kamienny i szeroki, „zagięty” do przodu na obu końcach – jak na skoczni na Rudzkiej Górze w Łodzi. Przy progu leżało sporo śmieci, był też namiot – co zupełnie zignorowałem, ochoczo robiąc zdjęcia (niestety tylko telefonem – z wrażenia nie wziąłem ze sobą aparatu). Gdy chciałem już schodzić w dół – wzdłuż zeskoku wyłożonego betonem (podobno był tam igelit, ale żadnych jego śladów nie uświadczyłem), usłyszałem nagle dźwięk rozsuwanego zamka błyskawicznego (tu obligatoryjnie muszę zaznaczyć, że w Łodzi powiedziałbym: dźwięk rozsuwanego ekspresu). W momencie przypomniałem sobie o namiocie. Właśnie z niego wyłonił się mężczyzna, który najwyraźniej był mieszkańcem skoczni. 

Rozbieg i próg skoczni w Wilnie. Można się też dopatrzeć metalowego słupka.
(fot. Mikołaj Szuszkiewicz)
Przypomniało mi się wtedy schronienie dla bezdomnych na skoczniach Slavii w Libercu, w którym jednak nikogo nie zastaliśmy. W Wilnie nastąpiło spotkanie twarzą w twarz. Wystraszyłem się z lekka i nie byłem przekonany, czy uciekać, czy może jednak nawiązać kontakt. Pan z namiotu był trochę zaniedbany, ale swoją aparycją sprawił wrażenie poczciwego i niegłupiego gościa, któremu nie poszczęściło się w życiu. Swoją drogą, mieszkać na progu skoczni – mogłoby się wydawać – marzenie! Postanowiłem przywitać się niepewnym „hello”, co spotkało się z przyjazną responsą. W związku z tym iście po kreolsku zapytałem: „Tramplinas... was here?”. Pan z namiotu potwierdził. 

Widoczne zarośnięte betonowe podłoże zeskoku.
(fot. Mikołaj Szuszkiewicz)

Choć raczej nic mi z jego strony nie groziło, postanowiłem nie przeszkadzać mu więcej szwendaniem się po jego terenie. Podziękowałem za informację i zszedłem na dół, przy okazji dowiadując się dlaczego nie zauważyłem skoczni z poziomu stadionu. Zeskok zasłonięty jest okazałą ścianką wspinaczkową. Poza tym, ciągłość wybiegu skoczni została przerwana betonowym podwyższeniem, na którym stały trybuny. Oznacza to, że skocznia prawdopodobnie była używana do momentu przebudowy stadionu, która mogła mieć miejsce (na oko) w latach 80. minionego stulecia.

Wśród drzew, za tą kolorową wieżyczką obok trybuny, był niegdyś zeskok skoczni.
(fot. Mikołaj Szuszkiewicz)
Wileńska przygoda ze skocznią była jedną z tych, które będę wspominał jeszcze przez długie lata. Jestem też przekonany, że wrócę w to miejsce. Wilno jest pięknym miastem, które ma w sobie pewien rodzaj magnetyzmu. Na pewno przyciągnie mnie on także na skocznię. Mam tylko nadzieję, że pan z namiotu nie będzie już zamieszkiwał progu, a będzie miał nad sobą pewniejszy dach nad głową.

***EPILOG***

Jednym z ostatnich punktów tego jednodniowego wypadu była przechadzka po Užupis, czyli Republice Zarzecza. To artystyczna, w zasadzie cyganeryjna dzielnica Wilna, która posiada własną konstytucję spisaną w różnych wersjach językowych na wywieszonych na murze tablicach. Taka ustawa zasadnicza niezwykle przypadła mi do gustu. 
Człowiek ma prawo się mylić. Człowiek ma prawo być niepowtarzalnym. Człowiek ma prawo kochać
Takie hasła głosi konstytucja Zarzecza. Czy nam wszystkim, pogubionym we wzajemnej niechęci i nerwowej atmosferze dnia codziennego, nie byłoby prościej - gdybyśmy po prostu trzymali się tych prostych zasad? 

Na koniec, ze szczególną dedykacją dla miłośników kotów, paragraf 13 konstytucji Užupis, który urzekł mnie szczególnie:  

Kot nie musi kochać swego gospodarza, ale w trudnej chwili powinien mu pomóc.
Czego sobie i Państwu życzę.

niedziela, 25 października 2015

XXIV wyprawa skoczniowa (cz. 2)

Jeśli poprzednia wyprawa była powrotem na Podhale, to ostatni dzień wyprawy numer 24 należałoby nazwać jej kontynuacją. W końcu – podhalańskich skoczni nigdy dość. W każdym z odwiedzonych tym razem miejsc już byłem, a jednak ta wycieczka była dla mnie jedną z najbardziej odkrywczych jak dotąd.

TAM też byliśmy podczas XXIV wyprawy. O tym jednak innym razem!
(fot. Mikołaj Szuszkiewicz)

XXIV wyprawa skoczniowa - cz. 2.

21.08.2015 - Poronin, Suche, Witów, (Zakopane), Raba Wyżna


Punkt pierwszy – Poronin. Siedem lat temu miałem jeszcze okazję zobaczyć wieżę rozbiegu skoczni na Galicowej Grapie. I tylko ją, bowiem nie schodziłem w dół zeskoku. Od jakiegoś czasu tej wieży już nie ma. Ale z całego obiektu została rozebrana wyłącznie ona. Wyłożoną igelitem strefę lądowania naruszył ząb czasu. Na szczęście (ze skoczniołazowskiego punktu widzenia) nie dosięgły jej zęby koparek i spychaczy. Pozostałościami po rozbiegu są dwie podpory, na zeskoku zaś wciąż leży zmarnowany igelit – pod metalową konstrukcją ochronną. 

Jeden z fundamentów podpór dawnego rozbiegu, na który kilka lat temu można było jeszcze wejść - choć było to dość karkołomne doświadczenie.
(fot. Mikołaj Szuszkiewicz)
Kolejna podpora znajdująca się już bliżej progu. Tę butelkę zastaliśmy na miejscu. Naprawdę.
(fot. Mikołaj Szuszkiewicz)
Metalowa kratka, a pod nią igelit. Ciekawe, czy kiedykolwiek ktoś pokusi się o zdjęcie tej konstrukcji?
(zdjęcie: Mikołaj Szuszkiewicz)

Skocznia w Poroninie położona jest przy stadionie miejscowego klubu LKS Poronin. Drużynę tę fani skoków skojarzą głównie z Kamilem Stochem. Na obejrzenie treningu skokowego w Poroninie nie ma już szans, ale akurat pod skocznią odbywał się trening piłkarzy. Niestety nie dopatrzyliśmy się pośród lokalnej ekipy największego gwiazdora poronińskiej ekipy, Macieja Żurawskiego.

LKS Poroniec ma swoją gablotkę w centrum wsi. "Żuraw" z kolegami z pewnością są dość popularni w Poroninie.
(fot. Mikołaj Szuszkiewicz)

By zwiedzić kolejną skocznię, nie jechaliśmy daleko. Padło na miejscowość Suche, położoną pomiędzy Poroninem a Zębem. Trafiłem tam po pięciu latach. W przeciwieństwie do Poronina na skoczni nie zmieniło się nic. W bardzo urokliwym miejscu, nad strumieniem (przez który należało skakać niczym słowacki zbój Mesi... Janosik) istniała skocznia, po której próżno szukać jakichkolwiek pozostałości konstrukcyjnych. Doskonale jednak można rozpoznać ukształtowanie rozbiegu i zeskoku oraz rozmyty próg. O dziwo, zeskok nie zarasta krzakami, do czego zdążyliśmy się już przyzwyczaić.

Ta słoneczna przecinka to zeskok dawnej skoczni w Suchem. Z lewej strony stał byk (na jednej z poprzednich wypraw, w Rabce, przekonałem się, że byki wykorzystywane są do pilnowania skoczni - tutaj się to potwierdziło), który niestety nie zmieścił się w kadrze.
(fot. Mikołaj Szuszkiewicz)
Pozostałość skoczni w Suchem jako jedna z niewielu nie posiada żadnych sztucznych elementów konstrukcyjnych. Ponoć była chętnie wykorzystywana, ze względu na to, że śnieg trzymał się tam dość długo.
(fot. Mikołaj Szuszkiewicz)
Jednym z punktów wizyty w Suchem było pewne novum w naszych eksploracjach, a mianowicie mierzenie skoczni. W Polsce pozostałości po skoczniach jest mnóstwo, ale czasami źródła nie odpowiadają na pewne dotyczące ich pytania. Niekiedy przyjeżdżając na skocznie mogliśmy się  jedynie domyślać jaki za czasów swojej świetności miała punkt K lub rekord. Można to stwierdzić „na oko” (w czym mamy już niezłą wprawę), ale tym razem, zaopatrzeni w zwijaną miarę, sami zmierzyliśmy zeskok. Z pomiarów wywnioskowaliśmy, że punkt konstrukcyjny musiał znajdować się gdzieś około 35 metra, a i dało się do tego, rzecz jasna przy dobrych wiatrach, troszkę dołożyć.

Mierzenie w słońcu.
(fot. Mikołaj Szuszkiewicz)
W Suchem udało nam się zamienić dwa słowa z mieszkańcami. Dwaj panowie skierowali nas do sołtysa, który posiada podobno nagrania z miejscowych skoków. Ponieważ nikogo nie zastaliśmy, nie pozostało nam nic innego, jak ruszyć dalej. Następna stacja: Witów. Kiedyś nieźle tam pobłądziłem szukając zacnej skokowej areny. Tym razem było trochę łatwiej, chociaż dawne tereny podmokłe w dalszym ciągu są podmokłe. Podobnej analogii trudno dopatrzeć się w przypadku skoczni, która kiedyś nią była (choć to jeszcze długo zanim zawitałem tam pierwszy raz), a teraz być może służy do skoków, ale co najwyżej rowerzystom i motocyklistom, którym życie najwyraźniej niemiłe. 

Zeskok skoczni w miejscowości Kazimierza i Krystiana Długopolskich.
(fot. Mikołaj Szuszkiewicz)
A to widok z progu w dół skoczni. Drewno w dolnej części zdjęcia to zapadnięty próg.
(fot. Mikołaj Szuszkiewicz)

Po Witowie (gdzie główną zmianą w stosunku do 2010 - IX wyprawa skoczniowa - było to, że drewniany próg nie był już tylko trochę zarwany, a wręcz leżał na ziemi) przenieśliśmy się w miejsce dobrze nam znane od dawna, mianowicie do miasta Witkiewiczów i Marusarza, tak zwanej Zimowej Stolicy Polski i stolicy polskiego chaosu przestrzennego – do Zakopanego. Wydawało nam się, że tamtejsze skocznie znamy na pamięć, ale nawet kompleks Krokwi potrafił nas jeszcze czymś zaskoczyć! Ponieważ jest to jednak temat na osobny materiał, o zakopiańskich odkryciach na razie cicho sza. 

Zakopane zdążyło nas pozaskakiwać, a późne popołudnie z niezmiernym zapałem usiłowało nam pokrzyżować szyki we wzbogaceniu skoczniołazowskiego dorobku. Przed ostatecznym zapadnięciem zmroku zdążyliśmy trafić w jeszcze jedno miejsce, które nie było mi co prawda obce, ale na dokładną eksplorację dopiero czekało. Pięć lat temu jedynie przejechałem pod skocznią w Rabie Wyżnej i zrobiłem jedno zdjęcie, którego zresztą długo potem nie mogłem znaleźć w swych archiwach. Tym razem udało nam się poświęcić trochę czasu na zbadanie terenu. Rozmawialiśmy uprzednio z panem, który zamieszkuje dom znajdujący się w pobliżu dawnej skoczni. Wspomniał, że motocykliści rozjeżdżają zeskok (typowe), potwierdził informacje o wielkości obiektu (ok. 40 m) i pozwolił nam na wejście na zeskok. Czasami po prostu wypada zapytać.

W Rabie Wyżnej z dołu widać już tylko fragment zeskoku. Rozbieg i bula kryją się w zaroślach.
(fot. Mikołaj Szuszkiewicz)
Pora dnia i gęstość lasu na wysokości progu nie pozwoliły zrobić dobrych zdjęć pozostałości progu. Skupiłem się więc na takim oto detalu.
(fot. Mikołaj Szuszkiewicz)
W lekkim półmroku wśród zarośli znaleźliśmy pozostałości po progu i podporach wieży sędziowskiej. I to by było na tyle, jeśli chodzi o dwudziestą czwartą wyprawę. Jak (prawie) zawsze bardzo owocną. I nie przypuszczałem, że kolejny mój skoczniowy wypad będzie tak spontaniczny i tak... egzotyczny. Ale o tym w swoim czasie!